Australia i Oceania

Dziennik z podróży do Australii

27.01.2007 - 21.04.2007

27.01. 2007 Sydney
Po 3 godzinnym locie z Auckland ujrzeliśmy ląd. Zaczynaliśmy się obniżać i nagle pojawiły się wielkie turbulencje. Miotało samolotem jak małą zabawką. W końcu widzimy miasto Sydney, słynną operę, ulice, wieżowce, ludzi, lotnisko i... czujemy jak wgniata nas w fotele. Zamiast wylądować lecimy w górę a samolotem szarpie bardziej niż poprzednio. Na pokładzie zapanowała wielka cisza, której nie przerwał żaden komunikat z informacją co się dzieje. Zataczamy kolejne koło i w wielkich turbulencjach podchodzimy do kolejnego lądowania. Koła dotykają ziemi a samolot zwalnia. Wszyscy odetchnęli a kapitan poinformował, że na pasie mieliśmy... drugi samolot. Z przygodami ale najważniejsze że jesteśmy w Australii! Po bezproblemowym przejściu kontroli paszportowej i sanitarnej, poszliśmy do informacji turystycznej. Otoczeni ulotkami zastanawiamy się co dalej, tak to jest jak planem jest brak planu... Obdzwoniliśmy kilka schronisk młodzieżowych w centrum i szczerze mówiąc ceny noclegów nas trochę zmroziły (ok. 60 - 70 AUD). W końcu znaleźliśmy w miarę tani i dobry nocleg z promocją płać za dwie noce a trzecią dostajesz gratis. Mocno zmęczeni po podróży i oczekiwaniu na przesunięty wylot z Auckland, razu idziemy spać.

28.01. 2007 Sydney
Rano wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Circular Quay a tam od razu wsiedliśmy na statek płynący do Manly. Oczywiście po drodze podziwiamy miasto z innej perspektywy w tym Operę, obok której przepływamy . Po około 30 minutach dotarliśmy na miejsce. Manly to popularne miejsce wypoczynku z pięknymi plażami. Było dość sporo opalających się ludzi i mnóstwo serwerów. Nie tracąc ani chwili od razu wskoczyliśmy do cieplutkiej wody. Po kąpieli w oceanie (czy jak kto woli w Morzu Tasmańskim) i krótkim spacerze po plaży ruszyliśmy w stronę Shelly Beach, skąd wyrusza szlak na klify. Szlak prowadzi przez Sydney Harbour National Parak z ciekawą roślinnością i widoczkami na ocean. Wróciliśmy oczywiście w ten sam sposób, przystając na dłuższą chwile w porcie. Można tam spotkać aborygenów, umalowanych w tradycyjny sposób i grających na naszym ulubionym instrumencie digireedoo. Postanowiliśmy, że popłyniemy zobaczyć drugą część miasta i wskoczyliśmy na statek płynący do Olympic Park. Jak się okazało cały kompleks olimpijski jest oddalony od przystani o kilka kilometrów. Mając tylko godzinę do odpłynięcia ostatniego powrotnego promu, wyszliśmy tylko na wzgórze widokowe o nazwie Woo-la-ia, skąd można zobaczyć stadiony. Wracając po raz drugi przepłynęliśmy pod mostem Sydney Harbour Bridge. Aby chwilę odpocząć poszliśmy pod Operę, gdzie na wielkich telebimach setki ludzi oglądało finał turnieju tenisowego Australian Open. Wracaliśmy do hotelu już w nocy i bardzo zdziwiło nas, że nad miastem lata tysiące, gigantycznych rozmiarów nietoperzy!

29.01. 2007 Sydney
Postanowiliśmy że dziś szukamy samochodu. Po mieście dobrze poruszać się środkami komunikacji publicznej wykupując całodzienny bilet ważny na autobusy, pociągi i statki (cena 15,40 AUD/dzień lub 50 AUD/tydzień). My kupiliśmy tańszą, "używaną" wersję od wyjeżdżających już z Australii backpakersów. Pojechaliśmy na Kings Cross, gdzie jak się dowiedzieliśmy, jest car market ale wybór był nie za wielki, a ceny bardzo wysokie jak na oferowane sprzęty. Dużo ofert znajduję się również w hostelach. Znaleźliśmy kilka ciekawych ogłoszeń ale po wykonaniu kilku telefonów poszliśmy dalej na podbój miasta. Najpierw zobaczyliśmy Town Hall i katedrę św. Andrzeja z 1819 roku. Potem powłóczyliśmy się po różnych zakątkach miasta, w tym zobaczyliśmy min. wieżę Sydney Tower i fontannę Archibald Fountain. Resztę zostawiliśmy sobie na później, kiedy będziemy musieli przyjechać do Sydney i sprzedać przed wyjazdem nasz jeszcze niezakupiony samochód. Zatęskniliśmy za wodą i wsiedliśmy na pierwszy lepszy statek by popływać trochę po okolicy (dodarliśmy do Mosman Bay). Po przejażdżce poszliśmy na most Sydney Harbour. Podziwialiśmy jego ciekawą konstrukcję i ładne widoki na miasto. Po drugiej stronie zatoki jest wielki basen i Luna Park, ale z uwagi na późną porę już był zamknięty. Nie tracąc czasu i energii wróciliśmy na drugą stronę statkiem. Pojechaliśmy jeszcze na główny dworzec (przystanek Central) rozeznać się jak wyglądają nasze możliwości podróży po kraju w przypadku, gdybyśmy jednak nie kupili samochodu tzn. gdzie i ile kosztują pociągi, autobusy, jak długą jadą itp. Mocno zmęczeni poszliśmy jeszcze zobaczyć jak wygląda nocą chińska dzielnica, ale wrażenie jakie na nas wywarła nie było do końca pozytywne.

30.01. 2007 Sydney - New Castle
Kolejny dzień w mieście okazał się baaaardzo gorący i męczący, wiec już je opuścić. Spakowaliśmy plecaki (zostawiając je w hotelu) i ruszyliśmy na poszukiwanie samochodu. Znów pojechaliśmy do Kings Cross ale bez żadnych rezultatów. Dostaliśmy informacje (jak się później okazało bardzo dobre) od hindusa w kantorze, w którym wymienialiśmy po raz drugi pieniądze. Z tego powodu potraktował nas jak "przyjaciół" i wskazał, gdzie mamy się udać aby znaleźć coś dla siebie. Jadąc ponad godzinę pociągiem do Paramatty, zastanawialiśmy się czy czasem nie zostaliśmy wpuszczeni w maliny. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jest to dzielnica salonów i komisów samochodowych. Po przejściu w mega upale kliku kilometrów, odwiedzając różnych sprzedawców i oglądając dziesiątki aut w końcu znaleźliśmy coś dla siebie. Ford Falcon - Wagon z 1994 roku. Silnik 4 000 cm?, stan prawie idealny. Po ostrym targowaniu zbiliśmy jeszcze 30% z ceny samochodu. Czerwonego, drogowego potwora nazwaliśmy pieszczotliwie "kangurasem". Powrót po bagaże do hotelu w godzinach szczytu zajął nam ponad 2 godziny. Jechało się tak samo ciekawie jak po Nowym Jorku, z tym że tu doszedł lewostronny ruch. Na szczęście mieliśmy już praktykę. W końcu jakoś dotarliśmy do hotelu, zabraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Skierowaliśmy w stronę miasta New Castle. Super autostradą przecinającą piękne rdzawe skały i lasy dotarliśmy do miasta tuż przed północą. Po krótkim poszukiwaniu znaleźliśmy miejsce na nocleg.

AUSTRALIA - KANGUR 31.01. 2007 New Castle
Hostel (Backpakers Newcastle and guest house) jest wygodny i czysty jednak dość drogi (65 AUD za pokój). Rano pojechaliśmy do urzędu zarejestrować nasz samochód. Do tego niezbędne są: paszport, karta kredytowa (opłaca się podatek w wysokości 3% wartości samochodu) oraz potwierdzenie zameldowania w Australii (załatwiliśmy je w hostelu). Po dokonaniu niezbędnych formalności postanowiliśmy odpocząć. Kangurzym skokiem dotarliśmy nad ocean. Nie ma to jak poleniuchować na plaży. Przejechaliśmy się też widokową drogą wzdłuż oceanu. Widzieliśmy setki statków oczekujących na wejście do portu oraz mnóstwo ludzi latających na lotni. Warto też przejść się do latarni morskiej na Nobbys Head. Można tam podziwiać olbrzymie oceaniczne fale. Noc spędziliśmy w "Holiday Park", gdzieś pomiędzy Charlestown a Belmont.

01.02. 2007 Hunter Valley - Denman
Rano po śniadaniu pojechaliśmy do słynnej doliny Hunter Valley zobaczyć australijskie winnice. Jest ich tam ponad sto. Wcześniej w Cessnock, miasteczku leżącym w centrum doliny, zaopatrzyliśmy się w dokładne mapki i pojechaliśmy sprawdzić jak produkuje się wino na kontynencie. Oczywiście nie omieszkaliśmy sprawdzić jak też smakuje. W porównaniu do winnic w Nowej Zelandii, gdzie rośliny są wysokie i bujne, te w Australii są delikatnie mówiąc "przymarnione". Po tej przygodzie postanowiliśmy zobaczyć australijskie pustkowia, wiec pojechaliśmy w stronę Orange. W nocy zachwycaliśmy się świerszczami, które są tu wyjątkowo głośne. Holiday Parki to idealne miejsca na nocleg. Można skorzystać z łazienki, kuchni, często również z basenu a to wszystko za ok. 13-15 AUD od osoby.

02.02. 2007 Denman - Bathurst
Rano obudził nas wrzask chmary białych papug (Kakadu żółtoczube). Ruszyliśmy dalej aż wkońcu zaczęły się brązowe równiny, z kaktusami, poprzecinane wyschniętymi rzekami. Takiego "klimatu" szukaliśmy. Jako cel obraliśmy sobie Wollemi National Park. Nie byliśmy jednak do końca pewni czy tam trafiliśmy bo skończyły się drogowskazy, a potem nawet droga. Zapytaliśmy więc w pobliskiej farmie o pomoc. Bardzo miły człowiek nie zastanawiał się długo, tylko wyjechał swoim samochodem terenowym i zabrał nas na pakę, po czym wskazał nam początek szlaku. Góra którą postanowiliśmy zdobyć nie jest wysoka, ale zdobycie jej wymaga naprawdę silnej woli. Pierwszą przeszkodą są agresywne muchy szukające wilgoci w okolicach nosa, oczu i uszów. Drugą przeszkodą jest oczywiście temperatura, która dziś wynosi 37° C. Pomimo że szlak przechodzi przez las eukaliptusowy to liście są tak małe, że praktycznie nie chronią przed palącym słońcem. Po 1,5 godzinnej wędrówce dotarliśmy na szczyt skąd rozpościera się wspaniały widok na dolinę. Wracając przyglądaliśmy się dokładnie miejscowym roślinką i zwierzakom a wśród nich były min. papugi i jaszczurki. Jedna była olbrzymia, miała około 1,5-2 metry i zjadała martwego kangura (prawdopodobnie był to Waran kolorowy). Nie ukrywam że trochę nas przestraszył. Po powrocie marzyliśmy tylko o zimnej kąpieli. Niestety wody tutaj jest jak na lekarstwo. Pojechaliśmy w stronę Orange ale dotarliśmy tylko do Bathurst. Odległości w Australii są dość spore. Noc spędziliśmy na campingu tylko za 10 AUD! Tak to możemy podróżować.

03.02. 2007 Bathurst - Orange
Przed wyjazdem z tej mieściny odwiedziliśmy Bathurst Gold Fields. Jest to miejsce, gdzie szukano złota w rzece poprzez jego wypłukiwanie z błota i kamieni. Znajduje się tam kilka historycznych urządzeń służących naszym poprzednikom. Ciekawostką jest fakt, iż aby tam dojechać należy przejechać przez … tor wyścigowy. Warto zrobić rundę honorową, pomimo że w zwykły dzień jest tam ograniczenie prędkości. Tor znajduje się w dużej mierze na Mount Panorama, gdzie widoki są całkiem fajne. Stamtąd do Orange jest już niedaleko. Na miejscu postanowiliśmy pojeździć po okolicznych farmach (zboczenie zawodowe). Potem pojechaliśmy na nieczynny wulkan Mount Canobolas. Jest to najwyższa góra w okolicy. Znajduje się tam wiele pieszych szlaków. Można również tam wjechać samochodem. Na szczycie znajdują się wielkie anteny. Ze względu na walory widokowe warto się tam udać. Potem pojechaliśmy nad Canobolas Lake, gdzie można zobaczyć tamę i trochę popływać.

04.02. 2007 Orange - Parkes - Forbes
Po leniwym poranku pojechaliśmy w kierunku miasteczka Parkes ale wcześniej postanowiliśmy zobaczyć jaskinie Borenore Caves. Miejsce całkowicie odludne ale bardzo ciekawe a w środku dodatkowo można rozkoszować się chłodem. Jaskinia składa się z 3 "komór" a przez jedną płynie niewielki strumyk. Miły spacerek. Polecamy. Tam też w końcu zobaczyliśmy żywe kangury (do tej pory widzieliśmy na swojej drodze tylko martwe). Stadko liczyło około 10 osobników, niesamowite zwierzęta. Wykreślamy je z listy australijskich zwierząt do zobaczenia… Przed Parkes jest Tyndall's Lavender Counter, oprócz lawendy nie ma tam właściwie nic do zobaczenia. Zdecydowanie lepiej jest zobaczyć radioteleskop "The Dish".

AUSTRALIA - PARKES Pełna nazwa to CSIIRO Parkes Radio Telescope. Jest to olbrzymi "talerz" o średnicy 36 metrów i powierzchni 3200 m?. Akurat udało nam się zobaczyć jak się obracał. Dla miłośników astronomii, do których my się zaliczamy, miejsce to jest godne polecenia. Obiekt otwarty jest do zwiedzania w godzinach 08.30 - 16.15. Został tu nakręcony film o tej samej nazwie (polska nazwa to "Świat na talerzu") opowiadający historię jaką odegrało to miejsce podczas lądowania pierwszego człowieka na księżycu (misja Apollo 11). Wracając do naszego samochodu, obserwujemy kolejne stado kangurów, na tle trzech olbrzymich wirów - mini trąb powietrznych. Te ciekawe dla nas zjawiska zdarzają się tu dość często. Następnie wjechaliśmy na górę Bushmans Hill, gdzie podziwiamy kolejną panoramę, niczym nie różniącego się od innych miast Australii, Parkes. Następnie skierowaliśmy się do Forbes, którego największą atrakcją jest rzeka, aktualnie wyschnięta...

05 - 25.02. 2007 Eugowra
Z Forbes pojechaliśmy do Eugowry. To miejsce to prawdziwy przypadek. Według mapy powinna być tu wielka atrakcja turystyczna jaką jest "Escort Rock". Jak się okazało jest to kawałek skały z opisem ciekawych wydarzeń z przeszłości. 15 czerwca 1862 roku wydarzyła się tu największa i najsłynniejsza kradzież złota, którą dokonał gang Franka Gardiner-sa wraz ze słynnym Ben Halle-m. Złoto było transportowane przez policję z Forbes do Orange. W przeliczeniu na dzień dzisiejszy wartość złota wynosiła 500 000 USD. Prawda że ciekawe? Eugowra to mega dziura w centrum niczego i dlatego, a może właśnie za to bardzo ją polubiliśmy. Do tego stopnia, iż postanowiliśmy zaszyć się tu na dłużej i pożyć jak zwykli Australijczycy z bush-u. Populacja tej wioski to podobno 675 osób, przy czym według nas są to dane mocno przesadzone. Nie widać było w okolicy zbyt wielu ludzi. Wbrew pozorom jest tu jednak wszystko co niezbędne do przetrwania tj. 2 sklepy, poczta, komisariat, bank, straż pożarna, stacja benzynowa, warsztat samochodowy, kafejka internetowa, dwa kościoły a nawet mały szpital, muzeum i informacja turystyczna. Wszystko w wersji mini. Mieszkamy w "Central Hotel", stylowym i bardzo klimatycznym hotelu. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Naprawdę jest coś niezwykłego w tym miejscu a jeszcze bardziej niezwykłe jest to, że wszystko to funkcjonuje! Miejscowość leży w pobliżu Nangar National Park. Warto pojechać do Driping Rock skąd odchodzi ciekawy szlak na Mount Nangar. W parku jest mnóstwo kangurów, które co jakiś czas skaczą tuż obok nas. Temperatura czasem daje nam się we znaki w dzień wacha się w zakresie 35 - 41°C. Czasami mogliśmy zaobserwować na niebie błyskawice a raz nawet przeżyliśmy burzę pyłową. Niesamowite wrażenie robi ogromna "ściana" pyłu przesuwająca się wprost na nas. Później jest już nieco gorzej bo nic nie widać a pył sprawia że ciężko jest nawet oddychać.

26.02. 2007 Eugowra - Dubbo - Coonabarabran
No i w końcu nadszedł czas kiedy to postanowiliśmy opuścić naszą klimatyczną wioskę i zobaczyć resztę tej wielkiej krainy. Kierunek północ a pierwsze na liście znalazło się miasteczko Wellington. Znajdują się tam ciekawe jaskinie Wellington Caves. Obok wejścia jest takie mini zoo, gdzie można zobaczyć np. kilka gatunków ptaków. Można też pochodzić po pięknym ogrodzie japońskim. Następnie trafiliśmy do Dubbo, ale to miasto jest mało ciekawe, ewentualnie można tu dokonać większych zakupów. Kolejne miejsce to Gilgandra, królestwo wiatraków. Warto tu zobaczyć Gilgandra Coo-ee Heritage Centre gdzie oprócz historii i eksponatów sztuki nowoczesnej można obejrzeć wiele przedmiotów dotyczących aborygenów. Następnie kierując się w stronę Coonabarabran zobaczyliśmy Hickeys Falls. Wodospad z daleka wyglądał na wyschnięty ale w miarę zbliżania się do niego, zaczął wyglądać "właściwie" i robił niesamowite wrażenie. Warto wejść za wodospad .

27.02. 2007 Coonabarabran
Coonabarabran nazywany jest astronomiczną stolicą Australii. Dlatego po śniadaniu i jak zawsze zaopatrzeniu się w niezbędne mapy okolicy, które najlepiej wziąć z informacji turystycznej, pojechaliśmy do Siding Spring Obserwatory. Jest tam małe muzeum astronomiczne oraz największy optyczny teleskop w Australii. Pod jedną z 11 kopuł można obejrzeć olbrzyma o wysokości 5 -ciu pięter i średnicy 3,9 metra. Wszystkie obiekty znajdują się na wysokości 1134 m n.p.m. . Można stamtąd podziwiać również krajobraz okolicznych gór. Ciekawostką tej okolicy jest największy na świecie, drogowy układ słoneczny. W Dubbo był Pluton (biedak niedawno przestał być już planetą), następnie po drodze mijaliśmy kolejne obiekty naszego układu planetarnego, aż dojechaliśmy do słońca, którym oczywiście było wspomniane obserwatorium. Po kolejnej astronomicznej przygodzie ruszyliśmy widokową drogą do Warrumbungle National Park. Dla rozgrzewki przeszliśmy króciutki ale warty polecenia szlak do Whitegum lookout. Widoki boskie. Jak doszliśmy do formy wybraliśmy ambitnie najdłuższy i według opisów najciekawszy szlak. Start z Pincham car park, dalej idzie się wzdłuż Spirey Creek. Następnie poszliśmy do Dagda Short Cut (ścieżka do High Tops niestety była zamknięta) i dopiero stamtąd weszliśmy na Lugh's Thou (960 m npm) Widoki nieziemskie, zwłaszcza na największą atrakcję, jaką jest wysoka i niezwykle cienka skała nazywana " nożem do chleba" (Breadknife). Jest tam też wiele innych ciekawych formacji skalnych jak np. Bluff Crater, Bluff Pyramid czy Bluff Mountain. Wróciliśmy do samochodu szlakiem wzdłuż West Spirey Creek. Zdecydowanie polecamy ten szlak zwłaszcza, że można zobaczyć dużo kangurów. Jeden to nawet nas trochę przestraszył. Robiło się już ciemno a kangur stał na szlaku i zobaczyliśmy go dopiero w odległości ok. 1,5 metra. Kiedy się wyprostował (był większy od nas!) stanął jak bokser. Do tej pory nie zdarzyło się nam spotkać takiego olbrzyma a do tego takiego, który nas się nie boi. Nie było innej opcji jak tylko obejść delikwenta bokiem (patrząc na jego długie pazury lepiej go nie prowokować. Schodząc słyszeliśmy nadciągającą burzę co tylko pogłębiało atmosferę tego miejsca. Dopadła nas na szczęście przy samochodzie. Trzeba przyznać że w Australii jak zacznie padać i grzmieć to naprawdę robi się ostro...

28.02. 2007 Coonabarabran - Narrabri - Mt Kaputar National Park
Dzisiaj rano obudziliśmy się w przepięknej scenerii gór, otoczeni papugami i kangurami. Prawie nikt w tym parku nie nocuje a naprawdę warto. Dzisiaj w planach ciąg dalszy astronomicznych wojaży. Na tapecie jest CSIRO Australia Telescopes Narrabri czyli 6 ruchomych radioteleskopów ustawionych na torach. W zależności od potrzeb można je przesuwać na odległość do 3 km. Nie są one tak wielkie jak ten w Parkes ale wystarczająco duże, a fakt że jest ich tak dużo w jednym miejscu jest równie fascynujące. Ciekawe miejsce warte zobaczenia. Podsumowując, to wszystkie trzy miejsca (Parkes, Coonabarabran i Narrabi) tworzą jeden system obserwacji kosmosu o nazwie CSIRO. Pojechaliśmy dalej oglądając po drodze pole bawełny. W końcu dotarliśmy do Sawn Rocks (ok. 30 km drogi szutrowej). Jest to bardzo intrygująca skała składająca się z kilkudziesięciu skałek w kształcie sześcianów, po prostu nie do wiary! Mt Kaputar National Park koniecznie trzeba zobaczyć. Sama droga na górę Kaputar jest również ciekawa. Jest to prawdziwa droga widokowa biegnąca czasami przez las, tuż przy skałach i krawędzi nad przepaścią. W całej Nowej Południowej Walii upał i spalone drzewa a tu zawitała jesień z kolorowymi liśćmi. Na początek zatrzymujemy się przy Dong Sky Lookout skąd podziwiamy górę Erglah Rock stojącą dumnie na środku "wielkiej zieleni". Następnie pojechaliśmy w stronę szlaku o nazwie "The Governor". Na jego końcu, na zboczu stromej skały, jest platforma widokowa. Można z kilkuset metrów spoglądać na zieloną, pagórkowatą krainę bez miast, domów i dróg.

AUSTRALIA - Mt Kaputar National Park Mamy uczucie jakbyśmy stanęli na krawędzi świata. Chodzimy tak przez jakiś czas po grzbiecie góry (są tam inne ścieżki). Następnie pojechaliśmy prosto do Dawsons Spring gdzie znajduję się leśny camping. Poznaliśmy sposób Australijczyków na zbieranie pieniędzy za nocleg w miejscach odludnych. Co warto podkreślić odludnych, to nie znaczy nie przystosowanych dla wędrowców. Jest tu bowiem ładna toaleta, prysznice i BBQ. W Polsce takie miejsce nie miało by pewnie nawet płytek, bo jak wiemy, zawsze się coś, komuś przyda. No ale co tu porównywać katolicki kraj jakim jest Polska do Australii. Wracając do campingu to jest tutaj regulamin i tzw. "skrzynka uczciwości" do której wrzuca się określoną kwotę, w tym przypadku jest to 3 AUD za noc. Słysząc w oddali nadciągająca burze pośpiesznie weszliśmy na szczyt Mt. Kaputar, gdzie podziwialiśmy kolejny widok z poziomu 1510 m n.p.m.. Na szczycie nad głowami mieliśmy błękit nieba ale w naszym kierunku zmierzały z trzech różnych stron, trzy chmury burzowe. Byliśmy na ich wysokości i widzieliśmy mnóstwo błyskawic. Dodatkowo zachodziło słońce. Sceneria była naprawdę bajkowa. W końcu zdecydowaliśmy się zejść nieco niżej, w bezpieczne miejsce czyli do naszego samochodu. Po chwili rozpętało się prawdziwe piekło. Przez cało noc w naszą górę uderzyło mnóstwo piorunów a z nieba wylewała się rzeka deszczu.

01.03. 2007 Mt Kaputar National Park - Queensland
To była noc jak z amerykańskich horrorów. Dodatkową atrakcją były postacie kangurów przy naszym samochodzie, ukazujące się w czasie błysków. Zjedliśmy śniadanie w chmurze, która zawisła na szczycie góry. Dołączyły do nas nasi znajomi torbacze. Trzeba tylko pamiętać, żeby ich nie karmić, bo później robią się agresywne. W końcu postanowiliśmy zjechać na dół i tu zaczęła się kolejna przygoda. Nie dość że jechaliśmy we mgle, to na drodze leżały powalone drzewa i skały które jakimś cudem omijaliśmy. Niestety w jednym miejscu obsunęła się ziemia. Podjęliśmy próbę przejazdu ale utknęliśmy. Na domiar złego zaczął padać deszcz i samochód powoli zaczął się przesuwać w stronę przepaści. Udało się go zablokować przy pomocy grubych gałęzi i kamieni. Nie mieliśmy wyboru ani czasu do stracenia wiec natychmiast zabraliśmy się za usuwanie przeszkody…. naczyniami. Na szczęście na tyle oczyściliśmy drogę z błota i kamieni że mogliśmy przynajmniej cofnąć do tyłu. Po następnej godzinie pracy podjęliśmy próbę przejazdu, jak to się mówi "raz kozie śmierć". Udało się, uff ale stresu nam nie brakowało. Jak zjechaliśmy na dół postanowiliśmy poinformować o fatalnych warunkach służby parku narodowego. Ci natychmiast pojechali usunąć pozostałe przeszkody. Ruszyliśmy dalej w stronę Moree, które znane jest z basenów termalnych ale w tej temperaturze to nie mieliśmy ochoty na taką zabawę. W końcu dotarliśmy do kolejnego stanu jakim jest Queensland, po drodze mijając kilkanaście kaktusów. Późnym popołudniem dotarliśmy do Warwick. Okolice są bardzo ładne wiec postanowiliśmy zrobić sobie małą wycieczkę po Main Range National Park. Jadąc dalej w stronę Brisbane odwiedziliśmy jeszcze miejsce widokowe Fassifern Valley Lookout skąd rozpościera się piękny widok.

Część II
(w budowie - przepraszamy)

Część III

28 .03. 2007 Port Augusta
Nadeszła pora przywitania się na nowo z oceanem. Po przemierzeniu kilku tysięcy kilometrów przez pustkowia, nazywanego przez Australijczyków "Outback" dotarliśmy do wybrzeża. W Port Augusta, poranną porą, wybraliśmy się na spacer na plażę nad zatokę Spencer-a. Woda była cieplutka, jednak temperatura powietrza i lekko padająca mżawka nie zachęcały do kąpieli. W pewnej chwili zobaczyliśmy "wysłanników Posejdona". Akurat kiedy byliśmy na plaży do zatoki wpłynęły dwa delfiny, które przez kilka minut pluskały się na naszych oczach, my to mamy szczęście. Potem jak zawsze pojechaliśmy do informacji turystycznej a następnie na Mclellan Lookout, po czym ruszyliśmy w kierunku Adelaidy. Po drodze zawitaliśmy do Port Pirie, gdzie odwiedziliśmy Arts Centre. Można tam zobaczyć min. jak wyglądała okolica sto lat temu. Nasze drugie śniadanie zjedliśmy na Salomontown Beach. Woda nadal nie zachęcała nas do pływania więc pojechaliśmy dalej. Kolejne podejście zrobiliśmy w Middle Beach, ale okazało się że właśnie jest odpływ i nie ma plaży ani wody za to jest mnóstwo krzaków. Wygląda na to że miejsce to, słowo "plaża", ma tylko w nazwie. W końcu dojechaliśmy do Adelaide. Miasto zwiedziliśmy w ekspresowym tempie. Zobaczyliśmy centrum z różnymi fontannami, deptakami i kilkoma starszymi budynkami. Miasto to jest jak każde inne w Australii. Nie jest złe, ale bardzo nas też nie zachwyciło. Zaraz po naszej krótkiej wycieczce jechaliśmy już Prines Highway w stronę Tailem Bend. Autostrada prowadzi przez Adelaide Hills, czyli górki które są nie do pokonania przez samochody typu "kiwi", ale za to z fajnymi widoczkami. Na noc zatrzymaliśmy się w Tailem Bend w Caravan Park River Edge, położonym nad rzeką. Dokładnie mówiąc, to noc spędziliśmy na wyspie leżącej na środku Murray River. Tam rozpaliliśmy ognisko i po kolacji poszliśmy spać.

29.03. 2007 Piangi
Przemierzyliśmy dzisiaj 400 kilometrów. W Pinnaroo przekroczyliśmy granicę kolejnego stanu jakim była Victoria. Po drodze mijaliśmy wielkie pola zbóż i ziemniaków. Trafiliśmy w końcu do Piangi, gdzie rozpoczęło się królestwo winogron. Widać że zaczynają się zbiory więc pojawiła się szansa na jakąś "winną" imprezkę. Zatrzymaliśmy się w Caravan Park Wood Wood i wynajęliśmy cały domek tylko dla siebie (11 AUD za dobę). Nasz budżet ostatnio nieco się uszczuplił wiec postanowiliśmy znów zaszyć się na dłużej w mega dziurze.

30.03. - 12.04. 2007 Piangi
Backpakers Resort, jak nazywają go co niektórzy mieszkający tu ludzie, leży niedaleko największej rzeki Australii (3,750 kilometrów). Spędziliśmy tu dwa tygodnie włócząc się po okolicy i podglądając jak wygląda życie okolicznych mieszkańców. Chodziliśmy min. na spacery do State Forest. Rosną tam eukaliptusy nazywane przez miejscowych drzewami gumowymi (gum trees). Przez las przepływa zielonkawa rzeka Murray River, która w tym miejscu przypominała raczej wysychające błoto. Często chodziliśmy oglądnąć jakąś winnice gdzie można zajadać się słodziutkimi winogronami i spróbować miejscowych wyrobów. Spędziliśmy tu też wspólnie Wielkanoc. Aby przyrządzić co nieco na święto, czy wybrać się do kościoła, trzeba było pojechać na zakupy do miasteczka Swan Hill oddalonego tylko o 35 kilometrów. Co nas zaskoczyło to to, że w Australii Wielki Piątek wydaje się być większym świętem niż Wielkanoc. W piątek wszystkie sklepy oraz urzędy były pozamykane, natomiast niektóre otwarte były w niedziele.

13.04. 2007 Khancoban
W piątek 13-go ruszyliśmy dalej w drogę w stronę najwyższych gór kontynentu. Najpierw droga prowadziła przez tereny, gdzie pasło się mnóstwo bydła. Mijaliśmy ogromne stada pasące się na brązowo-szarej trawie. Zatrzymaliśmy się nad sztucznym jeziorem Hume. Jezioro z pozoru nie różniące się od innych, jednak w kilku miejscach widać tysiące zalanych i uschniętych drzew. Sceneria jeziora jest naprawdę niezwykła, zwłaszcza że dookoła znajdują się zielone pagórki. Potem dojechaliśmy do miejscowości o nazwie Tallangatta. Można tam zobaczyć jak wyglądała ona przed budową tamy (na zdjęciach), oraz jak wygląda obecnie. Pozostałe po miasteczku ruiny, przy dużym poziomie wody są zalewane a wszyscy mieszkający tam ludzie zostali wysiedleni. (Niektóre domy zostały przewiezione ciągnikami w inne miejsca). Jadąc dalej byliśmy świadkami pożaru lasu. Najpierw z daleka widzieliśmy jak płonął las na jednym z pagórków. Niedługo potem widzieliśmy dym z bliska a uściślając z powodu dymu nie widzieliśmy nic, nawet drogi. Zaczęliśmy się niepokoić czy jechać dalej, zwłaszcza że ciężko się nam oddychało. Kiedy przejechały obok nas dwa samochody postanowiliśmy jechać za nimi. Na miejsce tj. do Khancoban dotarliśmy wieczorem, gdzie w Holiday Park spędziliśmy noc. Nadal było czuć zapach dymu, dlatego na wszelki wypadek spaliśmy tuż nad brzegiem jeziora.

14.04. 2007 Thredbo - Kościuszko National Park - Góra Kościuszki

AUSTRALIA - GÓRA KOŚCIUSZKI W Khancoban oprócz tamy na rzece nie ma za wiele do zobaczenia. Koniecznie trzeba wstąpić do informacji i kupić pozwolenie na wjazd do Parku Narodowego. Pozwolenie to ważne jest 24 godziny a za samochód płaci się 16 AUD. Można go nie wykupić tylko pod warunkiem że budynek jest zamknięty ale trzeba się po nie zgłosić w Thredbo (kara za jego nie posiadanie wynosi 60 AUD). Po drodze mijaliśmy olbrzymią, wodną elektrownie Power Station Murray 1. Park poprzecinany jest w kilku miejscach słupami z wysokim napięciem a gdzieniegdzie na rzece można zobaczyć mniejsze zapory. Jechaliśmy "Tourist Drive", krętą i wąską drogą, prowadzącą ostro pod górę. Warto zatrzymać się na Scammell's Ridge Lookout aby popatrzeć na piękne australijskie góry. Widzieliśmy po drodze dwa strusie i co nas bardzo zdziwiło jelenia. Skąd w Australii wziął się jeleń? No nic pojechaliśmy dalej podziwiając piękne widoki. W górach zapanowała jesień a kolorowe liście na drzewach mieniły się w słońcu. Mogliśmy również obserwować jak zmienia się roślinność w zależności od wysokości n.p.m. W końcu dotarliśmy do Thredbo. Jest to typowo turystyczna miejscowość, górski kurort. Mnóstwo hoteli, barów, sklepów z bardzo wąskimi uliczkami oraz oczywiście drożyzna. Znaleźliśmy jakiś bezpłatny parking i od razu swoje kroki skierowaliśmy do informacji, aby wykupić pozwolenie na przebywanie w Parku. Zaopatrzeni w mapki i opisy szlaków poszliśmy na górę Kościuszki. Z braku czasu postanowiliśmy nieco przyśpieszyć i skorzystaliśmy z wyciągu krzesełkowego, który wywiózł nas na wysokość 1930 m n.p.m (Thredbo znajduję się na wysokości 1370 m). Tam rozpoczyna się szlak Mt. Kosciuszko Summit liczący 13 km (w dwie strony) i pokonuję się go w około 3,5 godziny. Szlak jest dobrze przygotowany i bez kłopotu mogą go pokonać nawet osoby sprawne inaczej. Idzie się po metalowych kratach, które maja chronić górską roślinność. Bez wątpienia jest to najłatwiejszy szlak jakim kiedykolwiek wychodziliśmy w góry. Po około 30 minutach, idąc od kolejki, doszliśmy do Mt. Kosciszko Lookout, skąd Paweł Edmund Strzelecki jako pierwszy człowiek zobaczył najwyższą górę Australii. Widok ten skojarzył mu się z kopcem Kościuszki w Krakowie dlatego po zdobyciu góry postanowił nadać jej nazwę Kościuszko. W tym miejscu jak i na szczycie znajdują się tablice upamiętniające. Niestety znaleźliśmy na nich kilka błędnych informacji. Na szlaku spotkaliśmy nauczyciela, przewodnika i pracownika parku, którzy zobowiązali się do zgłoszenia dyrekcji nieprawidłowych zapisów. Ciekawe czy do tej pory coś się zmieniło. Uczyliśmy ich także prawidłowej wymowy nazwisk Strzelecki i Kościuszko, co sprawiało naszym przyjaciołom wiele kłopotu i było trochę zabawne. Kolejnym ciekawym miejscem na szlaku jest Lake Cootapatamba, które pięknie wygląda na tle zielonych gór. Po niecałych dwóch godzinach doszliśmy na szczyt najwyższej góry, najmniejszego kontynentu - Mt. Kosciuszko! (2 228 metrów n.p.m.) Rozpościera się stamtąd wspaniały widok. Pomimo że było ciepło na wiał zimny wiatr, zatem warto zabrać ze sobą coś cieplejszego do ubrania. Na szczycie zjedliśmy obiad i otworzyliśmy szampana. Dla nas, jest to wyjątkowe miejsce również z innego powodu, tam bowiem zaręczyliśmy się ...
Z powrotem szliśmy dość szybko i przed zamknięciem kolejki zjechaliśmy do Kosciuszko Express Terminal w Thredbo. Na pewno nigdy nie zapomnimy tej góry. Wieczorem wsiedliśmy do naszego kangurasa i pojechaliśmy do Cooma. Po drodze podziwialiśmy jeszcze jezioro Jindabyne Lake.

AUSTRALIA - CANBERA 15.04. 2007 Canberra
Do stolicy udało nam się dojechać przed 10.00. Kierując się w stronę Town Center trafiliśmy na parlament. Ciekawy, nowoczesny budynek położony jest na wzniesieniu, z którego widać min. Muzeum Wojny. Pod budynkiem Parliament House znajduję się darmowy parking, zresztą są one bezpłatne w całym mieście. (Wstęp do Parlamentu jest bezpłatny). Tuż przy wejściu znajduję się wielka sala o nazwie Great Hall, którą można oglądać również z balkonu. Jednak najciekawszymi miejscami, do których wpuszcza się turystów jest senat i izba reprezentantów. Niesamowite, że oglądaliśmy miejsca obrad rządu Australii i gdzie podejmowane są najważniejsze decyzję w kraju. Parlament jest stylowo i dość skromnie urządzony. Artur dociekliwie wypytując strażników dowiedział się np. że izba reprezentantów liczy sobie 150 członków a senat 76. Na czele rządu zasiada prime minister John Howard (pierwszą osobą jest królowa Anglii Elżbieta II). Jeśli ma się ochotę, łatwo można dołączyć do organizowanych wycieczek z przewodnikiem, podczas których można się dowiedzieć więcej szczegółów. Pochodziliśmy sobie po parlamencie oglądając przeróżne sale, zdjęcia i obrazy. Kolejnym punktem w naszym programie było National Museum of Australia mieszczące się w futurystycznym budynku położonym tuż przy rzece.
Jest tam wiele ciekawych zbiorów choć nam najbardziej podobały się prezentacje multimedialne. Najciekawsze to Circa i First Australians. (Wstęp do muzeum jest bezpłatny). Następnie pojechaliśmy do Australian War Memorial, skąd jest świetny widok na Anzac Parade i Parlament. Na wprost od wejścia znajduję się piękny the Hall of Memory, upamiętniający nieznanego żołnierza. Wokół jest Roll of Honour czyli tablice z nazwiskami żołnierzy upamiętniające ich walkę. Na lewo od wejścia wchodzi się do Muzeum Wojny, które poświecone jest I oraz II wojnie światowej. W piwnicach natomiast zgromadzone są eksponaty z czasów wcześniejszych. W tylnej części muzeum jest bombowiec Liberator, gdzie co godzinę odbywa się spektakl światła i dźwięku. Stolica Australii bardzo nam się podobała. Jest mnóstwo zielonych skwerów, parków i ciekawych miejsc do zobaczenia. Do tego panowała złota Australijska jesień z niezliczonymi drzewami, z liśćmi o różnych kolorach. Późnym popołudniem udaliśmy się w kierunku Sydney, a na miejsce noclegu wybraliśmy Goulburn.

16.04. 2007 Sydney
Rozpoczęliśmy dzisiaj akcję "sprzedać samochód". Najpierw na przedmieściach pytaliśmy wszystkich napotkanych dealerów, którzy skupują samochody za gotówkę. Nie omieszkaliśmy pojechać do Paramatty. Kupcy są ale mało płacą, więc postanowiliśmy, że jutro spróbujemy ponownie. Tymczasem na nocleg wybraliśmy najdroższy ale i najładniejszy Holiday Park w jakim do tej pory nocowaliśmy (Parklea Garden Village - 30 AUD)

17.04. 2007 Sydney
Dziś kontynuowaliśmy naszą akcję w centrum miasta a konkretnie na Kings Cross. Tam znajduję się skupisko hosteli, a co za tym idzie naszych potencjalnych klientów. Napisaliśmy ogłoszenia dotyczące sprzedaży naszego kangurasa i porozwieszaliśmy je po wszystkich możliwych miejscach. Trochę zmęczeni bieganiem w upale wybraliśmy się na małe zwiedzanie. Jako pierwszy cel wybraliśmy Goverment House. Stary budynek znajduję się w pięknym parku, tuż obok słynnej Sydney Opera. Postanowiliśmy i ją w końcu dokładnie obejrzeć z bliska. Jak na zewnątrz robi wrażenie, to wewnątrz raczej nie. Niepomalowane, betonowe ściany oraz proste drewniane wykończenia, kojarzą nam się z epoką komunizmu. Po drodze do Sydney Obserwatory zaglądaliśmy od czasu do czasu, do różnych sklepów z pamiątkami, gdzie oprócz licznych bumerangów, figurek kangurów, zakupiliśmy oryginalny aborygeński instrument didgeridoo. Ledwo zdążyliśmy wejść przed zamknięciem obserwatorium (czynne do 17.00). Obserwatorium to z pewnością zainteresuję nie tylko miłośników astronomii, którzy będą mogli zobaczyć wielki teleskop i oglądnąć ciekawe zbiory muzealne. Sam budynek jest bardzo ciekawy a z pod niego są fajne widokami, zwłaszcza na most. A to wszystko zaledwie 10 minut od Circular Qway, gdzie wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy na przejażdżkę po zatoce. Wieczorem pojechaliśmy zobaczyć miejsce gdzie odbywała się Olimpiada (Olimpic Park). Nie udało nam się go dokładnie zwiedzić ze względu na koncert zespołu... Red Hot Chili Peppers. Po takich wrażeniach, dość zmęczeni, wróciliśmy na miejsce naszego noclegu.

18.04 2007 Blue Mountains
Całe przedpołudnie poświęciliśmy na naszą akcję. Czas nie do końca stracony, gdyż odwiedzaliśmy dealerów w drodze do Niebieskich Gór.

AUSTRALIA - BLUE MOUNTAINS Droga do Kotoomba biegnie wzdłuż gór więc podziwialiśmy fajne widoczki. Po dotarciu do Blue Mountains National Park od razu pojechaliśmy do Echo Point zobaczyć słynne skały (Three Sisters). Miejsce to jest łatwo dostępne i przyjeżdża tu dużo turystów, jednak warto go zobaczyć gdyż widoki naprawdę są powalające. Teraz wiemy dlaczego ktoś nazwał te góry niebieskimi, kolor ten dominuję w krajobrazie. Są już pierwsze efekty naszej wczorajszej "akcji marketingowej". Mamy chętną osobę na zakup naszej 4 litrowej maszyny. Musimy zatem wracać do Sydney. Dojechaliśmy tam około północy i z małymi problemami znaleźliśmy nocleg w Holiday Park Blacktown.
19.04. 2007 Sydney
Wcześnie rano pojechaliśmy Samochodem do Kings Cross. Przejechaliśmy przez ciekawy most Anzac Bridge i centrum miasta . Korki i lewostronny ruch nie sprzyjały nam jednak w szybkim dotarciu do celu. Spotkaliśmy się z holendrem, naszym potencjalnym kupcem. Po sprawdzeniu stanu technicznego u mechanika nasz kanguras zmienił właściciela. Trochę było nam smutno, w końcu przejechaliśmy naszym autkiem, w ciągu 3 miesięcy połowę Australii (licznik wskazywał 14 015 km). Wieczorem rozkoszowaliśmy się nic nie robieniem a wieczór spędziliśmy na imprezie na dachu naszego hotelu.

20.04. 2007 Sydney
Spacerkiem udaliśmy się w stronę centrum. Najpierw zobaczyliśmy Anzac War Memorial, w którym znajduję się również niewielkie muzeum. Następnie w cieniu drzew w Hyde Park doszliśmy do niesamowitej fontanny (Archibald Fountain). Fontanna wygląda szczególnie pięknie na tle Katedry (St. Mary's Cathedral). Oczywiście nie omieszkaliśmy do niej wejść. Naszym zdaniem jest to najładniejszy budynek w mieście. Ruszyliśmy w stronę Opery po drodze odwiedzając wszystkie interesujące miejsca. Zobaczyliśmy Hyde Park Barracks, The Mint, dwa pobliskie kościoły i Parliment House. Budynek Parlamentu Nowej Południowej Walii z zewnątrz nie prezentuję się okazale ale za to w środku jest bardzo ładny. Warto zobaczyć fontannę i Legislative Council Chamber z pięknym tronem dla królowej. Następnie poszliśmy do Tropical Centre ze szklana piramidą pełną ciekawych roślin, a potem do Królewskiego Ogrodu Botanicznego. Długo chodziliśmy po tym wielkim parku. W miejscu Twin Ponds a zwłaszcza w Main Pond jest bardzo ładny widok na wieżę i drapacze chmur. Idąc wzdłuż zatoki doszliśmy do Mrs. Macquaries Point skąd jest najlepszy widok na Operę i most Harbour Bridge. Po drugiej stronie półwyspu patrzyliśmy natomiast na australijskie okręty wojenne. Jeśli ktoś ma ochotę może zobaczyć Art. Gallery of NSW, nas ona jednak nie zachwyciła. Ostatni wieczór w Australii spędziliśmy na tarasie naszego hotelu, racząc się tutejszym winem i spoglądając na zapadające w mroku miasto. Wtedy też spoglądaliśmy na muszelki opery po raz ostatni.

AUSTRALIA - SYDNEY 21.04. 2007 Sydney
Ranno zajęci byliśmy pakowaniem, potem przejazd metrem na lotnisko, odprawa i po chwili siedzieliśmy w wielkiej żelaznej tubie z kangurem na stateczniku. Trasa lotu mniej więcej pokrywała się z miejscami które odwiedziliśmy. Podziwialiśmy je z wysoka, czując się niemal jak astronauci lecący nad marsem. Czerwone pustkowie nas wciągnęło i na pewno kiedyś znów je zobaczymy ...

















Źródło: www.youtube.com
Źródło: www.youtube.com





Australia - Uluru