Azja
Dziennik z podróży do Singapuru i Malezji
21.04 - 07.05. 2007
Pakowanie, wymeldowanie z hotelu i biegiem na pociąg. Uff jakie to Sydney wielkie i gdzie to lotnisko? Ze smutkiem opuszczamy antypody, przed nami długi lot do Singapuru. Na miejsce dotarliśmy wygodnym boeingiem 747 linii Quantas. Dotarliśmy na miejsce dość późno, wszędzie ciemno (ok. 22:30) a my nie mieliśmy noclegu. Standard! Na szczęście informacja na lotnisku była jeszcze otwarta. Miła pani średnio mówiąca po angielsku i bardzo ale to bardzo pomału tłumaczyła nam jak i gdzie powinniśmy się udać. Myślimy tylko "proszę mów szybciej bo spieszymy się na ostatnie metro". Merto z lotniska (Sky train) jest darmowe i dojeżdża do miejskiego (City train) w 3 minuty. Ostatni kurs odjeżdża z lotniska o 23:15. W Singapurze jest najlepsze metro jakie do tej pory widzieliśmy, czyste i bardzo nowoczesne. Cena przejazdu jest uzależniona od ilości kilometrów (od 1 SGD do 2,40 SGD - dolar singapurski). Kupując bilet trzeba być przygotowanym na pozostawienie, za kartę magnetyczną, w automacie 1$ kaucji. Kaucje otrzymuje się z powrotem w automacie po dojechaniu na miejsce i zwróceniu biletu. Wysiedliśmy na przystanku Bugis i z plecakami poszliśmy do dzielnicy Little India. Tam znaleźliśmy miejsce w hostelu o nazwie Princes of Wales. Pomimo późnej pory, był jeszcze otwarty. Pierwszą noc spędziliśmy w dorms-ach czyli Sali kilkuosobowej (18 SGD za osobę, dwójka 42 SGD za pokój). Pokój dwuosobowy był bez okna, co nawet było nam na rękę, gdyż wieczorami w Little India bywało głośno. W pokojach jest klimatyzacja a rano czekało na nas pyszne śniadanko. Zapomniałam dodać, że Artur na lotnisku w Sydney prawie przebiegł przez bramkę, przez co został wezwany na dodatkową kontrolę…
22.04. 2007 Singapur
Robimy sobie jeden dzień przerwy w podróży i zostajemy w Singapurze. Postanowiliśmy ruszyć do Malezji dopiero jutro. Oczywiście wolny czas wykorzystaliśmy na zobaczenie miasta. Jest naprawdę czyste i uporządkowane. Po wyjściu z metra pierwsze wrażenie jest niesamowite, pełno drapaczy chmur i innych niewiarygodnie wyglądających budowli o przeróżnych kształtach. Zastanawiamy się dlaczego po ulicach, w centrum miasta, mało kto chodzi. Okazuję się, że Singapurczycy spędzają czas w klimatyzowanych pomieszczeniach, pod ziemią. Rozbudowana sieć tuneli dla pieszych jest dla nas atrakcją i wytchnieniem w tym gorącym i wilgotnym klimacie. Metrem z przystanku Little India pojechaliśmy zobaczyć City Hall. Budynek jest naprawdę imponujący. Wielki, stary gmach, pięknie kontrastuję z nowoczesnym miastem. Tuż obok niego jest St. Andrews Cathedra, piękny kościół anglikański, gdzie wchodząc przez przypadek załapaliśmy się na nabożeństwo. Jeśli chodzi o informacje turystyczną w Singapurze, to jest kilka punktów, ale albo któraś była zamknięta albo daleko i w końcu zrezygnowaliśmy z ich poszukiwań. Udaliśmy się do Suntec City Hall. Jest to wielkie centrum handlowo-kulturalne, obok którego stoi największa na świecie fontanna: Foutain of health. Niestety akurat dzisiaj była wyłączona.
Poszliśmy do Esplanade, wielkiego nowoczesnego teatru w kształcie dwóch półkul. Budynki wyglądają jak z filmu Since Fiction. Stojąc przed Esplanade można zobaczyć wielką wieżę, znajdującą się tuż za City Hall, wygląda jak statek UFO. Przeszliśmy się przez War Memorial Park i zobaczyliśmy Padang, słynne boisko do krykieta w centrum Singapuru. Podobno nadal rozgrywane są tu mecze. Przeszliśmy następnie przez most pełen czerwonych kwiatów w stronę Futterton, gdzie znajduje się symbol Singapuru, pomnik Merlina (pół lwa, pół ryby). Zrobione tam zdjęcia wyglądają interesująco. Przechodząc przez kolejny most trafiliśmy do Asian Civilisation Museum (wstęp dzięki karcie ISIC kosztował nas tylko 2,50 SDG). Muzeum to jest warte polecenia. Znajdują się tam ciekawe pokazy multimedialne (przez jeden z ekranów można nawet przejść) oraz sale poświecone różnym regionom i religiom w Azji. Następnie obejrzeliśmy The Arts House, Victoria Concert Hall i Parlament House. Oczywiście wszystkie te budynki (oprócz parlamentu) zbudowane są na wzór kolonialny. Leżą przy Singapure River i pięknie wyglądają na tle drapaczy chmur. Przeszliśmy na drugą stronę rzeki gdzie na obiad wybraliśmy miejscowe przysmaki. Nazw nie potrafimy wymówić, a tym bardziej napisać. Jedyne co o nich wiemy to to, że były pyszne (owoce morza). Artura danie było tak pikantne, że bez popijania go zimnym piwem, nie dało się go zjeść. Kolejnym punktem naszego programu był Fort Canning Park. Piękny park, znajdujący się na wzgórzu, niedaleko centrum. Najpierw weszliśmy na Raffels Terrace, koło masztu ze statku i starej latarni. Następnie zobaczyliśmy Keramat, małą świątynie, gdzie właśnie odprawiano modły. W Fort Canning Centre otrzymaliśmy mapę, super! Teraz wiemy wszystko. Weszliśmy na górę do Fort Gate a potem do Battle Box. Jest to konstrukcja, znajdująca się 9 metrów pod ziemią i składająca się z 26 pokojów (używana w czasie wojny). Po bardzo ciekawym dniu, metrem z przystanku Dhoby Ghantską, pojechaliśmy do naszego hotelu w Little India, gdzie już czekało na nas zimne piwko...
23.04. 2007 Singapur - Kuantan
Rano po śniadanku udaliśmy się na główny dworzec autobusowy przy Queen Street (z hotelu idzie się prosto ulicą Dunlop ok. 10 minut). Stamtąd wzięliśmy autobus do Johor Bahar, koszt to zaledwie 2,40 SDG za osobę a autobus odjeżdża co kilka minut. Jedziemy około godziny. Małe info: żółte autobusy to zwykłe osobówki, natomiast czerwone to ekspresy. Przekraczanie granicy niestety jest dość uciążliwe. Przed groblą łączącą Singapur z Malezją jest pierwsza kontrola, singapurska. Autobus nie przekracza granicy. Pokazując bilet wsiada się do innego autobusu, gdzie historia się powtarza. Autobus w Jahor Baharu staje na dworcu autobusowym, gdzie panuje istny cyrk. Jest tam tyle różnych firm autobusowych, że pracownicy ich przekrzykują się, aby tylko pozyskać klienta. My wybraliśmy najwcześniejszy autobus wyruszający o 12:30 firmy Cepat Ekspres. Zdążyliśmy jeszcze zjeść pyszny obiad i wyruszyliśmy w siedmiogodzinna drogę do Kuantan, połączoną z przystankami na pogawędki kierowcy z napotkanymi osobami. W Kuantan po wyjściu z autobusu otoczyło nas mnóstwo taksówkarzy. Ładnie podziękowaliśmy za ofertę usług i spacerem udaliśmy się do pobliskiego hotelu Chang (35 RM za pokój dwuosobowy). Łazienki są tragiczne, ale pokój jest z klimatyzacją i telewizorem (do przeżycia). Po zadokowaniu w pokoju, udaliśmy się na wieczorny spacer, po kipiącym życiem, mieście. Blisko dworca i naszego hotelu znajduje się targ. Wygląda na to, że jesteśmy w okolicy, jedynymi białymi ludźmi, przez co ludzie na ulicach zaczepiali nas, machali do nas a czasami niemal siłą wciągali do swoich sklepików.
24.04. 2007 Kuantan
Zwiedzanie miasta postanowiliśmy rozpocząć od informacji turystycznej (informacja znajduje się niedaleko przystanku lokalnych autobusów i rzeki). Trzeba przyznać, że pracująca tam kobieta, była bardzo komunikatywna. Często zdarza się nam, że nie możemy się z tubylcami dogadać, albo nie znają angielskiego albo nie potrafimy zrozumieć słów, które wypowiadają w tym języku. W informacji udało nam się dowiedzieć min. gdzie znajduje się najbliższa plaża, na której można się kąpać i jak tam dojechać z Kuantan. Niestety o samym mieście, (oprócz mapy) nie zdołaliśmy uzyskać za dużo informacji. Pospacerowaliśmy sobie wzdłuż rzeki Sungai Kuantan. Zobaczyliśmy przystań i kutry rybackie, które wyglądały naprawdę niesamowicie. Potem doszliśmy do Masjia Negeri, najpiękniejszego meczetu na wschodnim wybrzeżu. Z zewnątrz budynek ten prezentuje się naprawdę okazale. Biało -niebieskia kopuła z wieżyczkami jest godna zobaczenia. Można do niego wjeść (od 10.00 do 12:00 jest czas dla zwiedzających). Trzeba podejść do głównego wejścia i poczekać na strażnika, który bardzo chętnie oprowadza po budynku. Nasz pan nie mówił ani jednego słowa po angielsku, ale jakoś się dogadaliśmy. Przed wejściem zdejmuje się buty i dostaje się długie, sięgające kostek nakrycie z kapturem. Ubranie trzeba szczelnie zapiąć i zakryć głowę. Wyglądamy jak mnisi albo żebracy trudno stwierdzić. W środku strażnik nie odstępował nas ani na krok. Pokazywał nam, gdzie wolno wchodzić niewiernym a gdzie mogą wchodzić tylko słudzy Allacha. Zostawiając Artura przed drzwiami zabrał mnie na zwiedzanie komnat przeznaczonych tylko dla kobiet (ale może wchodzić strażnik). Zabrał nas również na piętro, gdzie znajduję się mała szkoła i skąd można z góry podziwiać wnętrze świątyni. Cała wycieczka po meczecie nie trwała więcej niż pół godziny. Po wyjściu oczywiście należy nagrodzić strażnika za cierpliwość, banknotem o wyższym nominale. Przed meczetem udało nam się zrobić zdjęcie z muzułmańskimi dziećmi. Po ubraniu butów udaliśmy się w kierunku hotelu, skąd wzięliśmy stroje kąpielowe, ręczniki i udaliśmy się na przystanek lokalnych autobusów (koło przystani). Tam wsiedliśmy w autobus do Kamaman, który odjeżdża co pół godziny. Nie jesteśmy pewni czy autobusy te mają w ogóle ustalone godziny odjazdów ale jeżdżą dość często. Jako przystanek docelowy wybraliśmy Cherating (3,60 RM). Przed odjazdem należy podejść do kierowcy i powiedzieć gdzie chce się jechać, ponieważ wszystkie przystanki są na żądanie. Wsiadając do autobusu można od razu usiąść i nie martwić się o bilet. Zatroszczy się o to odpowiednia osoba, która sprzedaje bilety. Piękna plaża znajduje się właściwie za Cherating. Z Kuantan jedzie się ok. 1 godzinę i 15 minut. Po wyjściu z autobusu trzeba przejść kilka metrów ulicą i skręcić w prawo w małą dróżkę którą idzie się pomiędzy drewnianymi domkami na palach.
W końcu wychodzi się z lasu i można spoglądać na piękne turkusowe Morze Chińskie, oblewające złocisty piasek. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy jednak do restauracji, skąd siedząc na tarasie podziwialiśmy piękno rajskiej plaży. Jedzenie jest tam naprawdę tanie i pyszne. Później nastąpiła chwila przywitania się z falami. Cieplutka woda sprawiała, że musieliśmy z niej wychodzić aby się schłodzić. Wylegując się na plaży spotkaliśmy w ciągu dnia może z 5 osób. Czuliśmy się prawie jak na bezludnej wyspie. Kobiety powinny jednak uważać na podglądających je, wyznawców Allacha. Pojawiają się oni czasami na plaży z lornetkami i bezwstydnie spacerują koło opalających się kobiet. Odstrasza ich jedynie wzrok wzburzonego mężczyzny (czyt. Artura). Trzeba mieć w pamięci godziny odjazdów autobusów do Kuantan. Zatrzymują się naprzeciwko miejsca, gdzie się poprzednio wysiadło, ale koniecznie trzeba machać kierowcy ręką. Ostatni pojazd odjeżdża ok. 19:00. Wieczorem byliśmy już przed hotelem, gdzie znajduje się również chińska restauracja. Mogliśmy kupić nasze ulubione piwo Tiger (12 RM za dużą butelkę!)
25.04. 2007 Cherating
Rano po wizycie w kafejce internetowej, (można ją znaleźć idąc do informacji i skręcając przecznice wcześniej w prawo), byliśmy gotowi do plażowania. Wsiedliśmy w ten sam autobus co poprzedniego dnia i pojechaliśmy do Cherating. Wczoraj tak bardzo spodobało nam się morze chińskie, że postanowiliśmy poświęcić mu kolejny dzień. Niestety nasza ulubiona restauracja na plaży była zamknięta, dlatego udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jedzonka. Resztę dnia spędziliśmy leniuchując na rajskiej plaży. Do Kuantan wróciliśmy tym samym autobusem co wczoraj. Wieczorem warto udać się na spacer koło meczetu Misjia Negen, który jest pięknie oświetlony. Po kolacji z malezyjskim piwkiem, poszliśmy lulu...
26.04. 2007 Kuantan -Tamau Negara
Dzisiaj postanowiliśmy ruszyć dalej w kierunku Taman Negara. Niestety nie przewidzieliśmy faktu, iż wszystkie miejsca w autobusie odjeżdżającym w tym kierunku o godzinie 10:00 będą zajęte. Musieliśmy trzy godziny spędzić na dworcu autobusów dalekobieżnych, czekając na autobus linii Transnational. Odjeżdża z Kuantan do Jerentut o godzinie 13:00 (12,40 RM za osobę). W międzyczasie wypiliśmy przepyszną malezyjską kawę i obejrzeliśmy w telewizji koronację nowego króla Malezji! Droga przez autostradę, autobusem trwała koło 3 godzin. W Jerentut po zjedzeniu obiadu, złapaliśmy autobus do Kuala Tahan, miejscowości będącej ostoją większości podróżnych pragnących zdobyć Taman Nagara. Bilet na autobus lokalny kosztował 6 RM za osobę. Autobus pełen rozgadanych tubylców odjeżdżał o 17:00 (czas przejazdu ok. 2 godziny). Trzeba uważać na naciągaczy, którzy proponują autobusy kursujące na tej samej trasie za 25 RM. Kierowca zachowywał się jak taksówkarz i podwoził wszystkich pod drzwi ich domów. Taman Negara jest parkiem narodowym i jednym z najstarszych lasów deszczowych na świecie (ma około 130 milionów lat). W Kuala Tahan znaleźliśmy nocleg w Agoh Chalets, w dwuosobowym domku z klimatyzacją i łazienką (40 RM za 2 osoby za noc). Tak naprawdę cena wynosiła 50 RM, ale Arturowi udało się wytargować małą zniżkę. Ponieważ było już późno i na wycieczkę do dżungli nie było szans, więc wyruszyliśmy na poszukiwanie baru. Okazało się, że w żadnej restauracji nie ma alkoholu. Można go jedynie kupić w resorcie który znajduje się po drugiej stronie rzeki, jednak jest on bardzo drogi. Tam też znajduje się wejście do parku. Do późnych godzin nocnych kursują pomiędzy Kuala Tahan a resortem łódki. Koszt jednego przejazdu to 1 RM.
27.04. 2007 Taman Nagara
Na śniadanie wybraliśmy się na jeden z kilku barów znajdujących się na barkach. Za Lumak (ryż, jajko sadzone, sos z rybami, orzechy i ogórki) z kawą zapłaciliśmy jedynie po 3 RM. Zajadaliśmy te dziwne przysmaki bujani przez fale na rzece Tembeliny. Następnie udaliśmy się do Wildlife Office, gdzie kupuje się bilety wstępu do parku narodowego. Koszt biletu to zaledwie 1 RM za osobę i 5 RM za pozwolenie fotografowania. Lepiej je wykupić, gdyż kara za jego brak wynosi 10 000 RM lub 3 lata więzienia. Po wszelkich formalnościach ruszyliśmy według drogowskazów w kierunku Canopy Walkway. Po 1,2 kilometra znaleźliśmy się przed wejściem na najdłuższy na świecie wiszący most, wykonany z konopi. Ma on 450 metrów długości i wisi na wysokości do 40 metrów nad ziemią. Za wstęp należy zapłacić dodatkowe 5 RM za osobę. Widoki i sam spacer po "moście" są niesamowitą przygodą i dostarczają adrenaliny. Cała konstrukcja rusza się na wszystkie możliwe strony. Sprawdziliśmy to próbując go rozhuśtać. Do lin przymocowana jest drabina, na której jest deska o szerokości 25-30 centymetrów. Mimo wszystko najlepiej iść środkiem deski, wtedy zdecydowanie mniej buja. Następnie poszliśmy na Bukit Teresek. Jest to mała górka, która w klimacie tropikalnym przypomina raczej niekończącą się opowieść. Po drodze podziwialiśmy faunę i florę dżungli, np. ścieżki milionów termitów albo gigantyczne motyle. Odgłosy różnych żywych istot oszałamiają czasem natężeniem decybeli. Na szczycie są całkiem fajne widoczki, nie mogliśmy ich jednak zbyt długo podziwiać, gdyż zaatakowały nas krwiożercze komary. Szybko pomknęliśmy w dół. Jest tam dość stromo i należy dodatkowo uważać na plątaninę korzeni, z których właściwie złożony jest szlak. Niestety nasze spożycie wody okazało się większe niż przypuszczaliśmy, więc postanowiliśmy skrócić drogę i wracać do domu. Po drodze przypadkowo natknęliśmy się na wioskę ludu Orang Asli. Nie byli oni do nas zbyt przyjaźnie nastawieni. Nie udało nam się też zrobić żadnego zdjęcia. Wymachiwali półmetrowymi maczetami, dając nam wyraźnie do zrozumienia, że sobie tego nie życzą. Można wykupić wycieczkę, aby taką wioskę zobaczyć ale najwyraźniej trafiliśmy do tej nieturystycznej. Po drodze dochodzi się do Lubuk Simpon, gdzie można się kąpać. Patrząc jednak na brązową rzekę, w której mogło być wiele różnych żyjątek, nie zdecydowaliśmy się na to. Po około 4 godzinach ucieszyliśmy się z widoku hotelu, gdzie w końcu mogliśmy... napić się wody! Okazało się też, że mimo wszystkich zabiegów, które miały odstraszyć pijawki, nie udało się nam przed nimi ustrzec. Po ciekawej wyprawie, oprócz wrażeń, zostały nam jeszcze ślady krwi na ubraniach i blizny na nogach.
28.04. 2007 Gua Musang
Z żalem pożegnaliśmy się dzisiaj rano z Taman Nagara National Park. Zjedliśmy jeszcze śniadanko w naszej ulubionej restauracji na barce i wsiedliśmy na pokład łodzi do Kuala Tembeling (25 RM za osobę). Łódź zrobiona była z drewna a gdy wszyscy wsiedli i załadowano nasze bagaże to prawie przelewała się do środka woda. Super jazda po brunatnej rzece przez dżungle trwała 2 godziny i było to niezapomniane przeżycie. Po godzinie jazdy zgasł nam silnik, na szczęście po kilku próbach udało się go ponownie uruchomić. Z Kuala Tambeling trzeba pojechać autobusem do Jerentutu (5 RM). Po niecałej godzinie byliśmy już na miejscu. Tam postanowiliśmy zaczerpnąć nieco informacji na temat najkrótszej drogi do Cameron Highlands. Pytaliśmy w różnych miejscach. W informacji turystycznej, na dworcu autobusowym, na dworcu kolejowym i ludzi na ulicy. Za każdym razem słyszeliśmy inną odpowiedź. W końcu wybraliśmy wersje pociągu do Gua Musang, skąd podobno odjeżdżają autobusy do Cameron Highlands. Podróż pociągiem w Malezji należała do bardzo niewygodnych. Wagony z zewnątrz i we wnętrz prezentują się całkiem nieźle, jednak nie działała w nich klimatyzacja a okien nie da się otworzyć. Cały pociąg ludzi szczelnie zamknięty przed dopływem świeżego powietrza. Przynajmniej widoki robiły się coraz ciekawsze. Z otaczającej nas dżungli zaczęły wyrastać góry, srebrne skały połyskiwały w słońcu do czasu… aż zaczął padać deszcz. Co najdziwniejsze był to dopiero drugi deszcz, który spotkał nas w tym kraju a przecież jest pora deszczowa. Dworzec na którym wysiedliśmy znajdował się tuż naprzeciwko wysokiej skalnej ściany. Idąc w stronę przystanku autobusowego byliśmy obserwowani chyba przez wszystkich mieszkańców Gua Musang. Jedno jest pewne, nie często widują tu turystów. Do stacji autobusów idzie się ulicą z pod dworca. Później skręca się w lewo i po jakiś 500 metrach znajduje się dworzec. Dla nas ta droga z ciężkimi plecakami, w deszczu i pod czujną obserwacją tubylców wydawała się wiecznością. Najgorsze że gdy tam w końcu doszliśmy czekało na nas wielkie rozczarowanie. Z Gua Misang do Cameron Highlands nie jeżdżą żadne autobusy! Niedawno powstała nowa droga na tej trasie nie została oddana do publicznego użytku (tak twierdzą tubylcy). Oznacza to tylko tyle, że na tej trasie nie jeżdżą ani autobusy ani taksówki. Jeżdżą tam tylko prywatne samochody, które za podwiezienie żądają dużej kwoty. Aby pomyśleć co dalej udaliśmy się do restauracji niedaleko dworca, gdzie Roti (tradycyjny naleśnik) kosztuje 0,5 RM. Danie to podawane jest albo z cukrem albo z sosem curry i w smaku nie różni się bardzo od naleśników przyrządzanych w Polsce. Sposób ich robienia jest naprawdę interesujący. Najpierw z ciasta formowane są kulki, które pracownik restauracji podrzucając w górę, formuje wielki placek ciasta. Placek ten składa się jak kopertę i smaży. Zdecydowaliśmy się spędzić noc w Gua Musang. Zostaliśmy po drugiej stronie ulicy w hotelu Usaha, gdzie po targowaniu udało się nam się obniżyć cenę pokoju z 65 RM do 45 RM. Hotel czysty i bardzo wygodny. W standardzie telewizor i klimatyzacja. Dodatkowo jest to jedyny hotel w mieście, gdzie można dogadać się po angielsku a właściciel jest bardzo. Po przemyśleniu, stwierdziliśmy, że nie mamy już niestety czasu na wyprawę do Cameron Highlands, ponieważ na sam dojazd tam musielibyśmy poświecić kolejny dzień. Po tak męczącym dniu oglądnęliśmy jeszcze wiadomości po chińsku i poszliśmy spać.
29.04. 2007 Gua Musang - Kuala Lumpur
Rano po śniadaniu zaczęliśmy kierować się w stronę dworca kolejowego. Postanowiliśmy pojechać pociągiem w stronę Kuala Lumpur. Po drodze w mieście chcieliśmy wymienić pieniądze ale w żadnym banku, a znaleźliśmy ich aż 5, nie dokonywali takich transakcji. Najciekawszy jest fakt iż w każdym banku znajdowała się tablica z kursem wymiany walut, a pracownicy kierowała nas do restauracji Alief Maju, gdzie podobno można wymienić pieniądze. Tak, tak, nie w banku tylko w restauracji. W dodatku znajduje się ona gdzieś bardzo daleko i aby tam dotrzeć trzeba wziąć taksówkę, masakra! Na szczęście nasza karta bankomatowa zadziałała, więc mogliśmy podreperować nasz budżet. Idąc w kierunku dworca zauważyliśmy, że stoi tam pociąg. Okazało się, że jedzie on w naszym kierunku i co najlepsze czeka tylko na nas, idących w jego kierunku turystów. Ponagleni przez konduktora, kupiliśmy szybko bilety w kasie i wsiedliśmy do środka. Pociąg natychmiast ruszył. Chyba w żadnym innym kraju pociąg nie czekałby specjalnie na nas. Ucieszyły nas także klimatyzowane przedziały w których było nam przyjemnie zimno. Po drodze, znajome już widoki, gęsta dżungla pełna palm, lian i paproci, poprzecinana brązowymi rzekami. Gdzieniegdzie widzieliśmy plantacje bananów i małe drewniane domki. Wysiedliśmy w Mentakab (cena 10 RM za osobę), gdzie byliśmy 15 minut przed planowanym czasem przyjazdu pociągu. Z dworca kolejowego do dworca autobusowego trzeba przejść około 1 kilometra. Po prawej stronie mija się piękny meczet, do którego weszliśmy po wysokich schodach. Na dworzec przyszliśmy idealnie bo autobus do Kuala Lumpur miał zaraz odjeżdżać. Zdążyliśmy jeszcze tylko kupić cos do jedzenia na drogę i ruszyliśmy w kierunku stolicy. Jazda autobusem okazała się dość ciekawa. Co jakiś czas mijaliśmy piękne świątynie różnych wyznań. Pod koniec drogi wjeżdża się w piękne góry. Po 2,5 godzinie jazdy dojechaliśmy Kuala Lumpur. Wysiedliśmy i… się zgubiliśmy. Nikt nie potrafił nam powiedzieć, gdzie się znajdujemy i wszyscy pokazywali nam inne miejsce na mapie. Dzielnica ta nie wyglądała za ciekawie. Znaleźliśmy stacje metra o nazwie Titiwangsa. Metro w stolicy Malezji jest bardzo nie wygodne i stosunkowo drogie. Znajduje się tam 5 różnych linii, które nie są w żaden sposób ze sobą połączone. Aby przesiąść się na inną linie, trzeba wyjść ze stacji i poszukać w pobliżu drugiej. Jest to nie zawsze takie proste jak się wydaje. Przesiadając się na stacji Masjid Jamek dojechaliśmy do Plaza Rakyat. Tam wysiada się na olbrzymim dworcu autobusowym Puduraya Bus Terminal. Naprzeciwko tego dworca znaleźliśmy przytulny hostel Anuja Backpakers Inn, gdzie od razu wykupiliśmy dwie noce w pokoju dwuosobowym (pokój z wiatrakiem 30 RM za dobę). Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się na spacer i właściwie przypadkiem trafiliśmy na słynną Petalin Street. Tam też znajduje się wielki targ, na którym panuje totalny harmider i chaos. Wszyscy sprzedawcy widząc białego człowieka wprost rzucają się na niego (i jego portfel). Próbują sprzedać swoje produkty za tak zawyżone ceny, że trzeba się z nimi ostro targować. Ale na końcu cena jest bardzo atrakcyjna. Chodziliśmy jakiś czas po targu wydając majątek. Przykład naciągania: portfel Hugo Boss (oryginalność wątpliwa), cena wyjściowa 105 RM. Oczywiście jest to specjalna cena już ze zniżką dla "my best friends". Cena końcowa wyniosła 25 RM. Można tam kupić również min. zegarki Rolex za 20 RM i wiele innych "markowych" rzeczy w powalających cenach. Oprócz tego można znaleźć osobliwe pamiątki z Malezji jak wachlarze, posągi buddy, oryginalną herbatę czy przysmaki z ośmiornicy. Ogólnie mówiąc każdy znajdzie tam coś dla siebie a zabawa podczas targowania jest wyborna. Do hotelu wróciliśmy tuz przed północą i po wrażeniach dzisiejszego dnia długo nie mogliśmy zasnąć.
30.04. 2007 Kuala Lumpur
Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy oczywiście na zwiedzanie stolicy Malezji. Wsiedliśmy w metro i wysiedliśmy na Masjid Jamek. Stacja ta znajduje się obok meczetu o nazwie Jamek. Jest to jedna z najstarszych świątyń w kraju, do których można bez problemu wejść. Trzeba tylko ubrać długie szaty, które znajdują się na wyposażeniu meczetu. Kobiety dodatkowo muszą założyć chustkę na głowę. Następnie udaliśmy się w kierunku Sultan Abdul Samad Building. Po drodze znajduje się piękna fontanna w kształcie drzewa i Kuala Lumpur City Hall. Wieżowiec ten wzbudził nasze zainteresowanie flagami Malezji, znajdującymi się w każdym oknie. Następnie odwiedziliśmy mały kościółek Cathedral of Saint Mary the Virgin. Jest to miejsce szczególne dlatego, że znajduje się w samym centrum islamskiego miasta. Niedaleko znajduje się Dataran Merdeka. Jest to podobno najbardziej odwiedzane miejsce w mieście. Naprzeciwko budynku Sultan Abdul Samad (to ten budynek z wielką zegarową wieżą) jest plac, na którym powiewa największa w Malezji flaga, na największym w Malezji maszcie. Postanowiliśmy także zajrzeć do National History Museum (wstęp 1 RM). Spacer po muzeum okazał się nawet pouczający dla takich laików jak my (o historii Malezji za wiele nie wiemy). Następnie przechodząc koło ciekawego drapacza chmur Dayaisumi Complex, zrobionego w stylu "meczetu", doszliśmy do National Mosque. Jest to jeden z największych meczetów w kraju, do którego wchodzi się głównym wejściem. Dookoła świątyni znajdują się piękne ogrody z fontannami. Można tam podziwiać również piękny budynek, będący kiedyś stacją kolejową (Old KL Railway Station). Kolejnym naszym celem był KL Bird Park. W kawiarence obok, z widokiem na rozrabiające małpy, zjedliśmy obiad. Następnie udaliśmy się do ciekawego planetarium (National Planetarium). Prowadzą do niego wysokie schody, z których spływa woda, zaś samo planetarium zbudowane jest na wzór meczetu. Wygląda po prostu niesamowicie. Niestety mieliśmy pecha, gdyż dużo atrakcji turystycznych w poniedziałek w Kuala Lumpur jest zamkniętych i dlatego też nie udało się nam wejść do środka. Nawet Petronas Twin Towers są zamknięte w poniedziałek. Z planetarium ścieżką doszliśmy do National Museum (wstęp 2 RM). Jest to naprawdę interesujące miejsce, gdzie za pomocą figurek, manekinów i innych kolorowych rekwizytów zaprezentowano najważniejsze i najciekawsze zwyczaje i obrzędy religijne mieszkańców Malezji. Warto to miejsce odwiedzić! Tuż obok muzeum, znajdowała się ekspozycja poświęcona nowemu królowi Malezji. Dowiedzieliśmy się o nim min. że studiował w Londynie i lubi nurkować oraz jeździć konno. Zaraz obok znajduje się również Pameran Arkeologi Mouitim Malaysia (bezpłatny wstęp) gdzie można oglądać rzeczy wydobyte z dna morza. Na KL Sentral Station wsiedliśmy w metro i wysiedliśmy w Pasar Seni. Tam niedaleko stacji znajduje się piękna hinduska świątynia Sri Maha Mariamman Temple. Bez problemu po zdjęciu butów można wejść do środka i podziwiać piękne rzeźbione posągi różnych bóstw. Na tej samej ulicy znajduje się również mała, ale równie piękna chińska świątynia. Tam nie odważyliśmy się wejść, gdyż właśnie odbywały się tam modły. Cała świątynia była pełna pozapalanych, poskręcanych i powieszonych w dziwnych miejscach kadzidełek. Zerkaliśmy tylko nieśmiało przez uchylone drzwi. Po minięciu Chinatown znaleźliśmy kolejna chińską świątynie, do której już bez problemu zwiedziliśmy (Sze Va Temple). Przechodząc, po raz kolejny, przez hałaśliwy targ doszliśmy do hotelu. Tam zrobiliśmy sobie mały piknik na tarasie mieszczącym się na dachu. Podziwialiśmy miasto, jak zaczyna rozświetlać się tysiącami świateł. Tak nam się spodobały widziane z daleka Peronas Twin Towers, że postanowiliśmy zobaczyć je nocą z bliska. Oczywiście metrem (z jedną przesiadką) udaliśmy się na przystanek KLCC (Kuala Lumpur City Center).
Widok, do niedawna dwóch najwyższych budynków na świecie, z bliska jest niezapomniany. Ciekawie w nocy wygląda również plac przed "bliźniakami", gdzie znajduje się wielkie centrum handlowe. Niedaleko Petronas Twin Towers znajduje się informacja, do której zawitaliśmy aby uzupełnić posiadane informacje (czynne do 22:00). Pomoc okazała się bardzo fachowa. Do metra wsiedliśmy na przystanku Bukit Nanas. Okazało się, że właśnie tamtędy jeździ super nowoczesny Monorail. Jest to metro na poduszkach magnetycznych, które jest chlubą Kuala Lumpur. Po tak męczącym dniu, zaraz jak dojechaliśmy do hotelu padliśmy na łóżko.
01 - 03.05. 2007 Port Dickson
Jeżdżąc po informacjach turystycznych próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o Port Dickson, a zwłaszcza jak tam dojechać. Poszukiwanie autobusu było przygodą samo w sobie. Pytając w okienkach ciągłe odsyłano nas do innych, po czym w końcu okazało się, że nikt nic nie wie (jak w polskich urzędach). Jak w przypadku Gua Musang tak i teraz mamy setki różnych, wykluczających się nawzajem informacji. W końcu trafiliśmy na cental market (też nie bez przygód z tubylcami), gdzie okazało się, że jednak takie autobusy istnieją. Wcześnie rano przed tymi wszystkimi poszukiwaniami, pojechaliśmy zobaczyć Twin Towers, z zamiarem oczywiście wejścia na nie. Konkretnie mieliśmy na myśli wejście na łączący je most (sky bridge), który znajduje się na wysokości 41 piętra. Kasy otwierają się o 9:00. Okazało się, że w kolejce czeka już około 100 ludzi. Po jakiś 10 minutach bilety wydawane były już na godzinę 11:30. Stwierdziliśmy, że jak tak dalej pójdzie to będziemy mogli wejść na wieże najwcześniej o 14:00. Co oznaczałoby pięć godzin czekania. Niestety nie mamy tyle czasu. Po tych wszystkich przygodach udało nam się dotrzeć do naszego dzisiejszego celu czyli Port Dickson. Po wyjściu z autobusu, aby dotrzeć do hotelów czy na plaże, należy wziąć taksówkę. Poznaliśmy tam Szweda, który wytargował cenę taxi z 30 RM do 15 RM. Uważał że jest to złoty interes. Szwed ten uporczywie namawiał nas abyśmy wspólnie pokonali tą trasę dzieląc oczywiście koszty po połowie. Powiedziałem taksówkarzowi, że maksymalnie mogę zgodzić się na 7 RM, stanęło na 8 RM. Szwed tak się cieszył z jeszcze niższej ceny, że postanowił sam uregulować rachunek. Plaże w Port Dickson niestety nie należą do rajskich. Jest tam sporo dużych hoteli z mnóstwem turystów. Ten dzień okazał się dniem wolnym od pracy, zatem miejsc noclegowych nie było albo miały specjalne, cztery razy wyższe niż normalnie, ceny. Teraz wiemy że pierwszego maja świętują również w Azji. Na szczęście znaleźliśmy pokoje na campie (25 RM pokój dwuosobowy z wiatrakiem). Woda w morzu trochę mętna ale cieplutka jak w wannie. Wieczorem trafiliśmy do restauracji, której właścicielem był Austriak mieszkający w Malezji od 10 lat. Twierdził że nie trafia w to miejsce wielu Europejczyków i nigdy nie spotkał tutaj Polaków. Był tak spragniony wieści z naszego kontynentu, że abyśmy dłużej zostali i z nim rozmawiali, zafundował nam deser na koszt firmy. Dni upływały nam beztrosko, taplając się w wodzie i opalając się na murzynka. Nasz znajomy Austriak zabrał nas na wycieczkę min. na półwysep Tanjung Tuan, gdzie w dżungli, na wzgórzu stoi latarnia morska. Na górze jest super widok na cieśninę. Podobno przy dobrej pogodzie widać Indonezję. Nasz przewodnik twierdził , że tędy płyną wszystkie statki z Azji (Chin) do Europy. Było ich tam rzeczywiście bardzo dużo. Opowiedział nam dużo ciekawostek o kraju. Powiedział, że taxi, o które tak się targowaliśmy powinno kosztować ok. 1 RM. Tak się zarabia w Malezji.
04.05. 2007 Port Dickson - Singapur
Po południu pożegnaliśmy się z plażą i wróciliśmy do Singapuru. Tym razem czekał tam na nas wcześniej, zarezerwowany pokój.
05.05. 2007 Singapur
Po śniadaniu udaliśmy się na market kupić pamiątki. Jak to w Azji, biały człowiek to dla tubylców duża okazja dużej marży. Pomimo, że się targujemy i tak wiemy, że mocno przepłacamy. Po tym czasie, spędzanym w gwarze i chaosie, postanawiamy pójść na spacer. Najpierw zwiedzamy meczet Abdul Ghafoor Mozque. Następnie odwiedzamy ciekawą świątynie Veerama Kaliamman oraz Sri Srihirasa Perumal Temple. Na większą uwagę zasługuję również świątynia Sakaya Muni Buddha Gaya Temple. Z zewnątrz wygląda nie ciekawie jednak w środku jest 15 metrowy posąg buddy, który robi na nas wrażenie. Tuż obok są dwie chińskie świątynie, które również są godne polecenia. Wracając do hotelu zjedliśmy pyszny obiad podany na liściu bananowca. Sącząc przez rurkę sok z orzecha kokosowego podziwiamy tętniące życiem miasto. Zmęczeni ale szczęśliwi pojechaliśmy na lotnisko, gdzie czekał na nas wielki żelazny ptak odlatujący w kierunku Europy.
06.05. 2007 Londyn
Londyn przywitał nas tak umiarkowanym klimatem, że musieliśmy ubrać polary i kurtki. Postanowiliśmy, że jeszcze raz zobaczymy Erosa, Tower Bridge i Big Bena, po czym mocno już zmęczeni pojechaliśmy na lotnisko Luton.
07.05. 2007 Poznań - Piła
Tanią linią przylecieliśmy do Poznania. Z lotniska na dworzec i już byliśmy w pociągu relacji Poznań - Piła. Za 5 minut dojedziemy na miejsce, co oznacza, że za 5 minut nasza półroczna podróż na koniec świata się zakończy…….