Antarktyda

Dziennik z wyprawy

22.11 - 05.12. 2009

22.11.2009 Buenos Aires - Ushuaia
Po kolejnej nocy spędzonej w stolicy Argentyny musiałem dostać się na krajowe lotnisko AEP, skąd odlatywał mój samolot do Ushuaia. Niestety Monika, mój najlepszy kompan w podróży, odleciała wczoraj do Europy. Po 3,5 godzinach lotu moim oczom ukazała się ziemia ognista a chwilę później Ushuaia. Poza samolotami linii Aerolineas Argentinas nie ma za wiele opcji aby dostać się do najdalej wysuniętego na południe miasta świata (nie licząc miasteczka Puerto Williams w Chile). Dobrze że przeloty są stosunkowo tanie, problemem mogą być jednak często zmieniające się godziny odlotów, co wymaga ich potwierdzenia. Do hostelu La Posta Albergue dostałem się w klika minut taksówką. Schronisko to jest bardzo klimatyczne a wielu jego mieszkańców wróciła, lub planowała wyjazd na Antarktydę. Nie tracąc czasu postanowiłem sprawdzić swoją kondycję i udałem się w pobliskie góry na lodowiec Martial leżący tuż w pobliżu miasta. Lodowaty wiatr przypominał o bliskości Antarktydy.


23.11.2009 Ushuaia - Kanał Beagle
Nadszedł dzień do którego przygotowywałem się od kilku miesięcy. Spakowany wyruszyłem do centrum miasta. Ponieważ miałem jeszcze kilka godzin postanowiłem, pozwiedzać okolice. Punktualnie o 16.00 odprawiłem się w porcie a chwilę później stałem przed Profesorem Molchanow. Tak nazywał się rosyjski statek, wynajmowany przez firmę Oceanwide Expeditions (www.oceanwide-expeditions.com lub www.747.pl) . Miał się stać moim domem w rejsie na najzimniejszy z kontynentów. Załoga złożona z Rosjan i międzynarodowej obsługi ciepło nas przywitała. Polał się szampan i został wzniesiony toast za pomyślność wyprawy. Na statku znalazło się 48-miu pasażerów z 14 krajów. Odbijaliśmy od brzegu przy pięknej pogodzie. Wszyscy spędzili ten czas na pokładzie podziwiając wspaniałe góry wokół kanału Beagle. Zaraz potem odbyło się szkolenie i próbny alarm na wypadek opuszczenia okrętu. Po kolacji spędziłem jakiś czas na pokładzie, poczym poszedłem do kajuty przygotować się na najgorsze.

24.11.2009 Cieśnina Drake
Zgodnie z zapowiedzią około drugiej w nocy wypłynęliśmy na otwarte wody, co niewątpliwie dało się odczuć zwłaszcza że pogoda się gwałtownie zmieniła. Całym statkiem strasznie kołysało. Podczas dnia prowadzone były wykłady na temat flory i fauny białego kontynentu i otaczającego go oceanu. Każdy kto tylko chciał czy też był wstanie, mógł z nich korzystać. Wśród pasażerów naszego statku wielu było już na podobnym rejsie i znosili go całkiem dobrze. Zdecydowanie gorzej natomiast mieli nowicjusze, tacy jak ja. Niestety pomimo dużych zapasów różnych medykamentów, nie zdołałem obronić się przed chorobą morską. Z powodów oczywistych większość czasu spędziłem w kajucie i o tym dniu raczej wolę zapomnieć...

ANTARKTYDA - ROBERT ISLAND 25.11.2009 Cieśnina Drake - Południowe Szetlandy (Robert Island)
Mimo że ciągle płynęliśmy Cieśniną Drake, w tym dniu przywitała nas wspaniała pogoda i bez przeszkód można było pospacerować po pokładzie. Dostaliśmy informacje że temperatura wody w Oceanie spadła do 2 stopni C co oznaczało, że przekroczyliśmy umowną granicą Antarktyki jaką jest konwergencja antarktyczna. Ten wąski pas wody oddzielający zimne wody polarne od cieplejszych i bardziej zasolonych wód oceanów jest zasobny w pokarm o czym wkrótce się przekonaliśmy. Oprócz licznej grupy szybujących wokół statku ptaków (w tym albatrosów wędrownych), zaobserwowaliśmy kilkanaście wielorybów. Wysokie "fontany" jakie pojawiały się podczas ich wydechów świadczyły że mieliśmy do czynienia z Humbakami. Skorzystałem z kolejnych, interesujących wykładów min. na temat pierwszych odkrywców kontynentu. Z powodu nadzwyczaj dobrej pogody i północnego wiatru osiągaliśmy maksymalną prędkość i pojawiła się szansa na pierwsze zejście na ląd. W tym dniu po szkoleniu z obowiązujących na Antarktydzie zasadach IAATO (International Association of Antarctica Tours Operators) oraz krótkim przeszkoleniu z "bezpiecznego używania pontonów", wyszliśmy na pokład. Pojawiły się pierwsze góry lodowe a zaraz po nich naszym oczom ukazał się ląd. Wyspa Króla Jerzego, na której znajduję się wiele stacji polarnych w tym również Polska im. H. Arctowskiego, prowadzona przez Polską Akademię Nauk (www.arctowski.pl). Miedzy godziną piątą a szóstą przepływaliśmy przez cieśninę (Nelsona) leżącą pomiędzy wyspami Roberta i Nelsona. Podczas obserwacji lądu zobaczyliśmy kilka kolejnych wielorybów w tym jednego nurkującego z olbrzymim ogonem oraz jednego skaczącego w górę. Z powodu pogorszenia pogody nasze zejście na ląd stanęło pod znakiem zapytania, na szczęcie dostaliśmy zielone światło. O godzinie 20.00 wskoczyliśmy do pontonów i popłynęliśmy w stronę Wyspy Roberta (62° 27' S, 59° 24' W) a dokładnie w miejsce nazywane Robert Point znajdujące się w południowo - wschodniej części wyspy. Pierwsze kroki na Antarktyce skierowaliśmy w stronę słoni morskich. Wylegiwały się na plaży, wtulone w siebie. Te wielkie ssaki wyglądają na bezpieczne, dopóki leżą i... nie zaczynają ryczeć a potem ze sobą walczyć. Gdy tylko jakiś wybierał się w naszym kierunku, lepiej było zejść mu z drogi. Na wyspie była również kolonia petreli, które unosiły się tuż pod naszymi głowami i głowami pingwinów maskowych mających swą siedzibę nieopodal. Wszystko to podziwialiśmy w fantastycznej scenerii zachodzącego słońca. Wszystko co dobre szybko się kończy i po dwóch godzinach musieliśmy wracać na statek. Wiatr szybko przybierał na sile a wysokie fale utrudniały powrót. Mokry i zmarznięty ale bardzo szczęśliwy odwróciłem swój numerek oznaczający powrót na pokład Molchnowa.

ANTARKTYDA - BROWN BLUFF 26.11.2009 Południowe Szetlandy - Antarktyda (Brown Bluff) - Morze Weddella
Kolejne planowane miejsce zejścia na ląd nazywało się Brown Bluff i znajdowało się na Półwyspie Antarktycznym. Można było odczuć podekscytowanie uczestników. Pogoda na Antarktydzie, jak nigdzie indziej, ma najwięcej do powiedzenia. Popsuła się trochę ale po 8 rano padły magiczne słowa o lądowaniu. Klika minut później zostawiłem ślady stóp na Antarktydzie !!!

63°31' S, 56° 54' W.


Moje marzenie o zdobyciu siedmiu kontynentów stało się faktem. Na kontynencie spędziliśmy nieco ponad 3 godziny. Można tam podziwiać przede wszystkim wielką kolonie pingwinów Adeli. Na statek wróciłem ostatnim zodiakiem, co stało się w wkrótce normą. Zaraz potem odpłynęliśmy w kierunku Morza Weddella w poszukiwaniu pingwinów cesarskich. Po drodze mijaliśmy mnóstwo olbrzymich gór lodowych. Po kilku godzinach dotarliśmy w okolice Cocklown Island, gdzie natrafiliśmy na barierę lodową . Kilka dni wcześniej wpłynął tam lodołamacz "Kapitan Khlebnikov" i… utknął na 10 dni. Dlatego nasz kapitan podjął decyzję że będziemy płynąć wzdłuż paku. Udaliśmy się w kierunku wyspy Seymour. Według wcześniejszego planu mieliśmy zejść na ląd na wyspie Snowy Hill, ale okazało się to niemożliwe. Wszędzie dookoła było tylko morze lodu. Z lornetkami wypatrywaliśmy pingwinów. W końcu ktoś wypatrzył jednego w odległości ok 500 metrów a za chwilę kolejne dwa. Następnie podpłynęliśmy w stronę James Ross Island, gdzie udało zobaczyć się jeszcze jednego, tuż przy krawędzi lodu. Przy zachodzącym słońcu, w niezwykłej polarnej scenerii, dryfowaliśmy wśród lodu. Pingwiny Cesarskie są największymi pingwinami na świcie i jedynymi zwierzetami spędzającymi zimę na tym niegościnnym lądzie.

27.11.2009 Morze Weddella - Devil Island - Paulet Island



Tego dnia nikt nie mógł rozpoznać naszego statku. W ciągu zaledwie kilku godzin opadów zalegała na nim gruba warstwa śniegu. W gęstej mgle wśród lodowej kry płynęliśmy na wyspę Devil (63° 48' S, 57° 18' W) . Tym razem lądowanie zamiast na plaży odbyło się na lodzie skąd przechodziliśmy na ląd. Ponieważ było wcześnie zastaliśmy pingwiny Adeli jeszcze śpiące. Przykryte warstwą śniegu były prawie nie do rozróżnienia od otoczenia. Pogoda zdecydowanie się pogorszyła. Przyznam, że właśnie tak wyobrażałem sobie wcześniej to miejsce. Słaba widoczność, mgła, padający śnieg i silny wiatr. Pomimo kilku warstw ubrań odczuwałem zimno. Istne białe piekło. Nasza obecność zainteresowała pingwiny (albo po prostu je zbudziliśmy) bo zaczęły formować się w grupy i ruszyły w kierunku oceanu. Tam czekały na odważnego (głodnego) który pierwszy skoczy do wody. Jak tylko uznały że jest bezpiecznie, ruszały całą gromadą. Podczas naszego powrotu wiatr przybrał na sile co powodowało, że fale były zbyt wysokie aby bez problemu odpłynąć od lądu. Po kilku próbach kiedy to spychało nas na brzeg ruszyliśmy w stronę pomostu ze sporym "zapasem" morskiej wody w pontonie. Po ponad dwóch godzinach spędzonych na wyspie byliśmy przemarznięci. Dobrze że trzeba chodzić w gumiakach i nieprzemakalnych ubraniach. Skierowaliśmy się w stronę wyspy Paulet. Po raz kolejny mijaliśmy tysiące bajecznych gór lodowych. Po kilku godzinach dostrzegliśmy wyspę skutą lodem. Kapitan statku sprawnie omijał przeszkody, ale dotarcie do lądu przy tej ilości lodu wydawało się niemożliwe. Przynajmniej przez 2 godziny krążyliśmy bez nadziei na wyjście na ląd. Jednak znów uśmiechnęło się do nas szczęście i kapitan odkrył miejsce nadające się do lądowania. Na wyspie Paulet (63° 35' S, 55° 47'W) znajduję się jedna z największych kolonii pingwinów Adeli w tym rejonie Antarktydy. Hałasuję tu ok. 100 tysięcy osobników. Kolonia jest tak wielka, że sięgała aż po horyzont. Aby nie robić dużych otworów chodząc w głębokim śniegu (niestety wpadają w nie pingwiny i mają trudności z wydostaniem) założyliśmy rakiety śnieżne. Ubieraliśmy je już przy każdym lądowaniu. Wyspa jest wulkanem i bez większych problemów można się po niej poruszać podziwiając sympatyczne zwierzęta. Jednym z ciekawszych momentów była obserwacja ich wyjścia, a w właściwie wyskoku z wody, na wysoki, lodowy brzeg. Można tam także podziwiać pozostałości po małej chatce zbudowanej z kamieni, w której po zniszczeniu statku, kapitan Larsen wraz z towarzyszami spędził 2 lata! W drodze powrotnej nasz statek kilkakrotnie musiał zawracać w poszukiwaniu przejścia na otwarte wody. Udało się i w nocy opuściliśmy Morze Weddella.

28.11.2009 Południowe Szetlandy - Half Moon Island - Deception Island




Niewielki skrawek lądu w kształcie półksiężyca otoczony jest przez wyspy Livingston i Greenwich Z tego też powodu wyspa Half Moon (62°32'S, 59°54'W) jest "chroniona" od wiatru, co w połączeniu ze słoneczną pogodą, która przydarzyła się podczas naszego lądowania, sprawiło że mieliśmy prawdziwe antarktyczne lato (z chodzeniem nawet w podkoszulku). Operacja przepłynięcia zodiakiem i lądowania na plaży odbyła się bezproblemowo. Na wyspie zamieszkują głównie pingwiny maskowe. Podobno czasami widziane są pingwiny Żółtoczube ale tym razem nikomu nie udało się ich zobaczyć. Po krótkim rekonesansie postanowiłem udać się do odległej o ok. 500 metrów argentyńskiej stacji polarnej. Bazę Camara tworzy kilka czerwonych budynków z wymalowanymi na dachu lub froncie argentyńską flagą. Wyglądają niesamowicie na tle otaczającej bieli. Niestety baza ta jest czynna tylko w sezonie i podczas mojej wizyty była zamknięta. Jak zwykle po ok. 3 godzinach opuściliśmy wyspę i udaliśmy się w kierunku wyspy Deception. Wulkan tworzący wyspę z powodu dawnej aktywności stracił część zbocza, przez co do krateru wlała się woda. Na świecie istnieją tylko dwa wulkany, gdzie turyści maja wielką radość z wpływania statkiem do krateru a wyspa Deception jest właśnie jedną z nich. Zakotwiczyliśmy w zatoce wielorybiej, skąd można było podziwiać dawną bazę wielorybniczą. Została ona częściowo zniszczona wraz z chilijską stacją polarną podczas erupcji w 1971 roku. Na wyspę Deception (63°58' S, 60° 35' W) wylądowaliśmy po kolacji. Na czarnej wulkanicznej plaży dało się zaobserwować wydostające się bąbelki gorącej wody i pary. Kiedyś można było zrobić w niej dziurę i poleniuchować w gorącej wodzie (jak to jest np. w Hot Water Beach w Nowej Zelandii), teraz jest to już niedozwolone. Nasza grupa podzieliła się na dwie części. Ja postanowiłem pójść na kilkuminutowy spacer na krawędź wyspy nazywany oknem Neptuna. Rozpościera się stamtąd piękny widok na całą zatokę z jednej i na ocean z drugiej strony. Po drodze można zobaczyć pozostawione łodzie i szczątki wielorybów. Niestety w nie tak dawnej przeszłości plaża ta była świadkiem prawdziwej masakry tych pięknych stworzeń. Następnie poszedłem oglądać zabudowania dawnej stacji wielorybniczej, gdzie przez przypadek, wziąłem udział w akcji poszukiwawczo - ratowniczej. Opuściliśmy wyspę późnym wieczorem. Na pokładzie szef kuchni przywitał nas gorącą czekoladą z rumem.

ANTARKTYDA - SAFARII 29.11.2009 Lemaire Channel - Zodiac Safari - Petermann Island
Zaraz po pobudce przez kierownika wyprawy usłyszeliśmy głos kapitana "orki obok statku". Informacja ta sprawiła że większość pasażerów mocno przyspieszyła i wybiegła na pokład. Znajdowaliśmy się w cieśninie Gerlache pomiędzy wyspą Brarant a kontynentem w zadziwiającej scenerii ośnieżonych szczytów. Obok Molchanowa "pluskały się" orki. Niewiarygodne. Sprawiały wrażenie jakby nasza obecność je rozbawiała. Doliczyliśmy się dziewięciu dorosłych sztuk i trzech młodych, co za stado! Po śniadaniu nie opuszczałem już pokładu podziwiając mijane krajobrazy. Pomału zbliżaliśmy się do słynnego kanału Lemaire. Brak wiatru sprawił że woda była spokojna jak w jeziorze. Odbijały się w niej stromo opadające skały i lodowce, które po chwili mijaliśmy tuż przy burcie statku. Zakotwiczyliśmy zaraz po przepłynięciu kanału. Czekała nas ekstra nieprzeciętna atrakcja, prawdziwe antarktyczne safari. Pięć zodiaków po dziewięć osób w każdym, unosiło się na wodzie. "Fantasy World" jak nazwaliśmy naszą 2 godzinną eskapadę, dostarczył wielu niezapomnianych wrażeń. Najpierw popłynęliśmy oglądać z bliska różne formacje lodowe. Jednak po kilku minutach zobaczyliśmy antarktycznego płetwala karłowatego. Natychmiast udaliśmy się w jego kierunku. Jest to najmniejszy, najszybszy i najliczniej występujący na Antarktydzie, wieloryb. Po wyłączeniu silnika pontonu słyszeliśmy jak wynurzył się przed nami, zniknął w czeluściach oceanu, aby za kilka sekund pojawić się po drugiej stronie, tuż obok naszego pontonu. Zanim całkiem straciliśmy go z oczu pojawiły się kolejne dwa. Co za szczęście! Wszyscy szaleli z zachwytu po tym nieziemskim spektaklu . Przez radio usłyszeliśmy jak jeden z przewodników krzyczał "Lampart morski". Natychmiast udaliśmy się we wskazanym kierunku. Prawie trzy metrowe zwierzę spokojnie wylegiwało się na błękitnym lodzie, korzystając ze słonecznej pogody. Znudzone, niemal ziewało na nasz widok. Aż trudno uwierzyć, że jest postrachem wśród pingwinów a na początku odkrywania kontynentu, podobno nawet ludzi. Eksplorowaliśmy kolejne miejsca aż natknęliśmy się na foki Krabojady. Mimo że są większe niż lamparty morskie, nie są agresywne i wbrew swojej nazwie odżywiają się krylem. Po tej "pierwszo ligowej" przygodzie popłynęliśmy na wyspę Petermann. Po szybkim lądowaniu, na brzegu odczuliśmy nieprzyjemny zapach. Pogoda tak nas rozpieszczała że z powodu ciepła pingwinie odchody odtajały. Ten bardzo intensywny zapach ogarniał połowę wyspy i jedyne co mogliśmy zrobić to się przyzwyczaić. Jak podczas większości lądowań, można na wyspie obserwować pingwiny Adeli i pingwiny Białobrewe. Zauważyłem też foki Weddella. Można było wybrać się na "szlak" prowadzący w stronę niewysokiego wierzchołka, w południowej części wyspy, skąd można kontemplować tę lodową krainę. Wyspa Petermann (65° 10'S, 64°08 'W) była najbardziej wysuniętym skrawkiem lądu, który mieliśmy wielką przyjemność zobaczyć podczas naszego rejsu. Od tej chwili wracaliśmy na północ. Wieczorem zamiast standardowej kolacji, załoga urządziła nam na pokładzie grilla. Pyszne argentyńskie steki, rosyjska muzyka, chilijskie wino... i międzynarodowe towarzystwo w niezwykłej scenerii kanału Lemaire sprawiły że impreza była wyjątkowa.

30.11.2009 Wyspa Danco



Tego dnia mieliśmy wyjątkowo wczesną pobudkę. W planie było powtórne zejście na kontynent w Neko Harbour. Jednak w nocy nastąpiło załamanie pogody i warunki na zewnątrz nie pozwoliły na bezpieczną "wycieczkę". Z przykrością przyjęliśmy wiadomość o jej odwołaniu. Pozostało nam tylko oglądanie tego miejsca z pokładu statku a najlepiej z ciepłego mostka kapitańskiego. Popłynęliśmy nieco dalej do kanału Errera, gdzie o dziwo warunki były całkiem dobre. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w stronę wyspy Danco ( 64 °44' S, 62° 37' W). Wyspa jest "królestwem" pingwinów Białobrewych . Okolice najlepiej podziwia się z jej wierzchołka. Jak na razie to mój jedyny, zdobyty szczyt na Antarktydzie. Ciekawie obserwuję się pingwiny jak mozolnie wspinają się "pingwinostradami". Na zakończenie pobytu istniała możliwość pływania w morzu. Szczerze mówiąc wahałem się czy to aby na pewno dobry pomysł. Na plaży czekali wszyscy pasażerowie pragnący popatrzeć na szaleńców. Przeżycie było na pewno niezapomniane a pływanie na Antarktydzie, w wodzie o temperaturze -1°C bezcenne (z powodu dużego zasolenia woda na Antarktydzie zamarza średnio przy temp - 1,8° C). Całkowicie zamarznięci wracaliśmy pierwszym zodiakiem na statek. Tak wyglądało moje pożegnanie z Antarktydą. Po południu wyruszyliśmy w drogę powrotną a wieczorem przepływaliśmy pomiędzy wyspami Anvers i Brabant, aż dodarliśmy na otwarte wody. Jeszcze ostatnie spojrzenie na ląd...

01.12.2009 Cieśnina Drake
Pogoda nas znów oszczędzała. Co prawda bujało ale tym razem obyło się bez większych sensacji. Tym razem mieliśmy zimny wiatr od południa i znów płynęliśmy z maksymalną prędkością, dlatego postanowiono zmodyfikować nieco kurs i płynąć w stronę przylądka Horn. Jak na początku rejsu tak i w drodze powrotnej mieliśmy kilka interesujących wykładów min. na temat klasyfikacji lodu i gór lodowych czy sposobów identyfikacji wielorybów.

AMERYKA POŁUDNIOWA - PRZYLĄDEK HORN 02.12.2009 Cieśnina Drake - Przylądek Horn
Do końca nie byliśmy pewni czy dostaniemy pozwolenie na wpłynięcie w chilijskie wody terytorialne. Chilijczycy rywalizują z Argentyńczykami i nie wydają go zbyt często. Zanim jednak zbliżyliśmy się do najdalej wysuniętego na południe skrawka lądu Ameryki Południowej, z wypiekami na twarzy słuchaliśmy niezwykłej opowieści. Jeden z uczestników o imieniu Oscar, brał udział w rejsie na MS Explorer i opowiadał historie jego zatonięcia w dniu 23.11.2007 (wypłynęliśmy dokładnie w drugą rocznice tego wydarzenia). Uderzające o kadłub fale i duże przechyły statku dodawały tej opowieści realistycznej "atmosfery". W końcu byliśmy o krok od przylądka Horn, który zobaczyliśmy zaraz po wykładzie. Odległość 3 mile morskie, na tyle dostaliśmy pozwolenie (zwykle jest to min. 12). Fantastyczny widok uświetnił nam jeszcze pokaz kilku skaczących wokół statku delfinów. Po kilku godzinach pływania po szalejących wodach dwóch oceanów, dodarliśmy do kanału Beagle, gdzie rzuciliśmy kotwicę. Otoczeni uroczymi górami i urzeczeni ciszą tego miejsca, spędziliśmy resztę dnia na wspominaniu naszej podróży.

03 - 06.12.2009 Ushuaia - Buenos Aires - Sao Paulo - Frankfurt - Katowice
Dopłynęliśmy do portu w Ushuaia około godziny siódmej rano i po śniadaniu opuszczaliśmy pokład Molchanowa. Wspaniała Antarktyczna przygoda dobiegła końca. Po sprawdzeniu lotniczej rezerwacji, uciekłem z miasteczka do Parku Narodowego Tiera del Fuego (wstęp do parku 50 peso, bus drugie tyle). Po takim rejsie miło było zobaczyć wiosenną zieloną trawę, drzewa czy kwiaty. Do domu wracałem bardzo dłuuuugo, bo zajęło mi to aż trzy dni! Najpierw był lot do Buenos Aires w czasie którego ostatni raz podczas tej podróży patrzyłem na Krzyż Południa. Potem w Buenos miałem przesiadkę na lot do Europy, co wiązało się ze zmianą lotniska. Miałem trochę czasu do odlotu samolotu więc postanowiłem, że odświeżę pamięć oglądając wcześniej poznane z Moniką miejsca w mieście. W końcu miałem też czas na zakupienie małych prezentów. Potem lot do Sao Paulo a stamtąd do Frankfurtu. Po 12 godzinach turbulencji ucieszyłem się z lądowania w zaśnieżonej Europie. Czwartym samolotem ( jak wszystkie poprzednie także opóźnionym) dotarłem do kraju...